"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

piątek, 4 marca 2011

Po najmniejszej linii oporu


  Trochę poniewczasie (co wynikło z przyczyn bardzo obiektywnych), ale jako, że słowo się rzekło, muszę uraczyć Was swoimi krótkimi przemyśleniami na temat tego, co działo się bladym, poniedziałkowym świtem w Los Angeles. Mowa oczywiście o 83. Akademii Rozdania Oscarów, która zapowiadała się na jedną z lepszych w ostatnim czasie, a wyszła... No właśnie wcale nie wyszła. Miało być nowocześnie, miała rządzić młodość i innowacyjność, mieliśmy śmiało i z optymizmem spoglądać w przyszłość, a nie z nostalgią wspominać "stare, dobre czasy". Z tych szumnych zapowiedzi nie ostało się nic. Triumfowała tradycja, solidność i przewidywalność - i to zarówno jeśli chodzi o nagrodzonych, jak i prowadzących oraz całą otoczkę.

  Nie zrozumcie mnie źle, ja 'King's Speech' bardzo, bardzo doceniam, co już udowodniłem, ale nagrodzenie tej właśnie produkcji, świadczy dobitnie o tym, że wszystkie wady Akademii, o których tyle się mówi, są prawdziwe. Wygrało kino takie jak cała gala - zachowawcze, mało odkrywcze i do bólu poprawne. Takie, o którym za rok już mało kto będzie pamiętał. Nie mam zamiaru wdawać się w dyskusję dotyczącą pozafilmowego powodu tejże decyzji Akademii, choć jak sugerowali goście studia Canal+ (swoją drogą o wiele lepsi niż poprzednio, szczególnie Juliusz Machulski, który przerywał niekończące się debaty o nominowanych produkcjach i raczył nas swoją wiedzą na temat Akademików), Amerykanie sprawili piękny prezent ślubny Księciu Williamowi i "tej-jak-jej-tam" nagradzając film o pradziadku. Mniejsza o to. Największy niesmak pozostawia bowiem to, że po raz kolejny w werdykcie pomija się film bezwzględnie najlepszy w danym roku, a powody są co najmniej kontrowersyjne. Mówię oczywiście o 'The Social Network', które odebrało nagrody pocieszenia za scenariusz adaptowany, montaż i muzykę (choć wszystkie w 100 % zasłużone). Dzieło Finchera, wg mnie najlepszy film dobrych kilku, albo i więcej lat, to obraz przełomowy, wprowadzający kino na nowe tory, taki, na którym twórcy wzorować się będą jeszcze przez długi czas. Jednocześnie, jest to produkcja skierowana do nowego odbiorcy. Nie ma co ukrywać, że 'Social Network' podoba się przede wszystkim młodszym widzom (dokładnych danych nie mam, zakładam, że chodzi tu o przedział 20-30 lat) i to oni są "targetem" tego filmu. Z jednej strony trudno więc wymagać od Akademii (średnia wieku 57 lat) cudów w tej kwestii, z drugiej, należyte docenienie filmowego mistrzostwa to jednak ich zadanie. Zresztą nieco ponad miesiąc temu krytycy podczas Złotych Globów udowodnili, że można. Szkoda, że nie wszyscy są tak odważni.

O ile jeszcze nagrodzenia samego filmu nie wywołało większego szoku (wystarczyło przeczytać wcześniej o tym), to już werdykt w kategorii reżyserskiej należy odebrać jako skandal. Nie tylko Fincher, który zdawał się być najrozsądniejszym wyborem, ale wszyscy z nominowanych, statuetkę dla Hoopera mogą traktować jako policzek. Brak słów. Naprawdę nie mam pojęcia jak w tym wypadku mógłbym decyzję Akademii wyjaśnić, bo przeczy ona wszystkiemu, o co w tej nagrodzie chodzi. Miało się nagradzać NAJLEPSZYCH, a nie NAJSOLIDNIEJSZYCH. Gdzie twórcy 'King's Speech' do wizjonerstwa Aronofsky'ego, gdzie do wysmakowanego stylu Coenów, gdzie nawet do radosnej zabawy konwenansami Russella. O Fincherze nie wspominam, bo to aż boli. Jednym słowem masakra.

W kategoriach aktorskich za to emocji było zdecydowanie mniej - wygrali Ci co mieli wygrać (a propos, Portman wyglądała olśniewająco), choć o jakąś niespodziankę można się było pokusić, szczególnie wśród odtwórców drugoplanowych, gdzie praktycznie każda kreacja zasłużyła na statuetkę. Jeszcze tylko słowo na temat Firtha - nagroda absolutnie zasłużona, ale w idealnym świecie dostałby ją rok temu za "Samotnego mężczyznę", a dziś triumfowałby Bridges, za lepszą kreację, niż zwycięska, zeszłoroczna (bo w Oscara dla Eisenberga nie wierzyłem, choć w niczym tym dwóm nie ustępował). Co jeszcze jeśli chodzi o zwycięzców ? Na pewno cieszą 4 statuetki techniczne dla "Incepcji", szczególnie za zdjęcia Wally'ego Pfistera (żal tylko nominowanego za 'True Grit' Rogera Deakinsa, który przegrał po raz ósmy :P), choć znów niesmak budzi brak tejże za scenariusz oryginalny. Wydaje się, że i w tej kategorii znalazłoby się co najmniej trzech lepszych kandydatów niż zwycięski 'King's Speech' (nie czterech, bo nie widziałem filmu 'Another Year').

Tyle o nagrodach, co jednak z prowadzącymi, w końcu o nich przed galą było bardzo głośno - Anne Hathaway i James Franco, czyli najmłodsza para w historii Oscarów. Cóż... najlepszym podsumowaniem ich popisów będzie to, że zdecydowanie więcej wigoru niż oni razem wzięci wniósł na scenę 95-letni (!) Kirk Douglas. Młodzi prowadzący byli przede wszystkim okrutnie nieśmieszni (momentami wręcz stawała przed oczami Grażyna Torbicka w duecie ze Żmijewskim czy innym tam Pazurą) - trudno zdecydować, które wypadło gorzej, czy Franco z nieprzytomnym spojrzeniem, próbujący nieudolnie całą galę przetrwać na zasadzie "Co ja tutaj robię ?", czy Hathaway usilnie nawiązująca do występu Hugh Jackmana sprzed dwóch lat (swoją drogą, dziś wydaje mi się on absolutnie genialny). Raczej nie spodziewałbym się ujrzeć tej pary ponownie za rok. Z ciekawszych momentów, prócz wspomnianego Douglasa, można jeszcze wymienić Billy'ego Crystala wspominającego legendarnego Boba Hope'a czy orkiestrę symfoniczną i zapierające dech w piersiach wykonanie tematów muzycznych z "Gwiezdnych Wojen" i 'E.T.'. Reszta była standardowa/nudna, ze wskazaniem na to drugie.

  Ogólnie rzecz biorąc, tegoroczna ceremonia była najgorszą jaką dane mi było zobaczyć (na szczęście nie było ich zbyt wiele) i to pod każdym względem. Czy to straszący brakiem świeżych pomysłów scenariusz imprezy (ja wiem, że klasyka i w ogóle, no ale ile razy można wspominać "Przeminęło z wiatrem" i "Titanica" ?!), czy z każdym rokiem coraz bardziej prehistoryczna w swoich decyzjach Akademia, wszystko tu było po prostu nudne i przewidywalne, a perspektyw na poprawę, póki co, nie widać. Zresztą w tym przypadku potrzeba by gruntownej reformy całej Akademii, co się nie zdarzy, chyba, że większość członków spotkałby jakiś straszliwy kataklizm ;). Pozostaje tylko, jak co roku liczyć na cudowną odmianę i chyba na dobre przestawić się na Złote Globy (ale tylko na werdykty, bo oglądanie to podobna nuda).


Recenzje kilku z nominowanych i nagrodzonych w tym roku w najważniejszych kategoriach mojego autorstwa: 'The King's Speech', 'The Fighter', "127 godzin", "Prawdziwe męstwo", "Czarny łabędź", "The Social Network".

5 komentarzy:

  1. dla mnie było oczywistą oczywistością, że ten film zdobędzie Oscara:) Dlatego właśnie staram się unikać kina amerykańskiego i do bólu zagłębiać się w kinie europejskim;) a ostatnio też w kanadyjskim:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oczywistość oczywistością, ja tu podnoszę raczej beznadziejny krzyk wobec jawnej niesprawiedliwości ;) a propos tej Kanady bo jestem ciekawy - czyżbyś mówiła o "Zabiłem moją matkę" albo "Wyśnionych miłościach" Xaviera Dolana ? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ależ strzeliłeś! szok:D "Wyśnione miłości" to dla mój ukochany film a Xavier Dolan to obecnie stały bywalec w moich snach (tylko czemu on jestem gejem?!) :P "Zabiłem moją matkę" chcę obejrzeć dopiero jak wejdzie do Gdanskich kin studyjnych :) Ale to nie tylko o te filmy chodzi, widziałam ostatnio parę produkcji kanadyjskich i bardzo mi się podobaly, zwłaszcza "Pogorzelisko".

    Ps. dzisiaj byla premiera "czarnego łabedzia" w moim ukochanym małym kinie. Byłam, obejrzałam. Bardzo mi sie podobal, chociaz nie powalil na nogi, ale oglądało mi się super.

    OdpowiedzUsuń
  4. :) też uwielbiam "Wyśnione miłości", chociaż Dolan na całe szczęście nie nawiedza mnie we snach ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. haha:D żałuj!:D

    OdpowiedzUsuń