"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

czwartek, 17 lutego 2011

Minimum treści, maksimum formy

  • T.: "127 godzin" ('127 Hours')
  • R.: Danny Boyle
  • O.: James Franco, Amber Tamblyn, Kate Mara, Clemence Poesy
  • IMDb: 8.1/10
  • Rok: 2010
  Do twórczości Danny'ego Boyle'a żywię mocno mieszane uczucia (a tej ostatniej to już wręcz chłodne), dlatego też do jego najnowszego dzieła podchodziłem z dużą ostrożnością. Tym bardziej, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, iż tym razem podjął się on szalenie ambitnego zadania, które miało niewielkie szanse powodzenia. Mianowicie, zdecydował się na ekranizację 'Between a Rock and a Hard Place', autobiograficznej książki autorstwa Arona Ralstona i nie byłoby w tym jeszcze nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że opowiada ona o 5 dniach z życia autora, które ten spędził przygnieciony przez głaz w kanionie w Utah. Półtoragodzinna opowieść o mężczyźnie przygwożdżonym do skały - już samo to nie brzmi szczególnie fascynująco, a jak jeszcze dodam, że zagrał go James Franco, którego nie posądzałem o jakieś większe umiejętności aktorskie, poza ładną buźką, to... wyjdzie na to, że znowu się pomyliłem ;).

  Wspomniana historia wydarzyła się naprawdę 8 lat temu. Aron Ralston (Franco) był zwykłym Amerykaninem, w którym jedynym odstępstwem od normalności było jego hobby - amatorska alpinistyka, w którą bawił się w kanionie Blue John. Podczas jednej z takich wypraw przydarzył mu się wypadek, wpadł w skalną szczelinę a jego rękę przygniótł potężny głaz, którego w żaden sposób nie mógł ruszyć. W tym położeniu udało mu się przeżyć ponad 5 dób, aż w końcu znalazł sposób, żeby się uwolnić... jaki ? Nie spoileruję tylko z zasady, bo jest to dosyć oczywiste, poza tym piszą o tym w prawie każdym opisie filmu (mnie się nie udało uniknąć tej wiedzy przed obejrzeniem i raczej nie zepsuło mi to samego seansu, aczkolwiek, 'Ignorance is bliss' ;).

Sami więc widzicie, że fabuła nie dawała twórcom zbyt wielkiego pola do popisu. Oczywiście, urozmaicili ją oni trochę za pomocą wstawek z przeszłości bohatera, czy jego halucynacji bądź snów, ale przez około 3/4 czasu oglądamy go uwięzionego w ciasnej, skalnej pułapce, pozbawionego możliwości większych ruchów i podejmującego kolejne, coraz bardziej rozpaczliwe próby ratunku. Jak na tak statyczny scenariusz film zachowuje jednak całkiem niezłą dynamikę, oglądanie go nie nudzi, a wręcz przeciwnie, im dalej w las, tym ciekawiej. Główna w tym zasługa bohatera, który jest dosyć intrygującą postacią. Wydawać by się mogło, że reakcję człowieka na sytuację w jakiej przyszło mu się znaleźć łatwo przewidzieć - najpierw szok, próby szybkiego wydostania się, potem stopniowe uspokajanie, powrót trzeźwego myślenia, a z czasem coraz większa rozpacz i wreszcie pogodzenie z losem, spowodowane pragnieniem oraz głodem i tak już do końca. U Ralstona elementy te występowały w zgoła odmiennej kolejności, a efekt końcowy dały już zupełnie inny. Nasz bohater od samego początku zdaje sobie sprawę ze swojej rozpaczliwej pozycji - nie poinformował nikogo dokąd się wybiera, nie ma ze sobą telefonu, a głaz, pod którym jest uwięziony można by poruszyć mając do dyspozycji narzędzia i siłę ośmiu mężczyzn. Co więc trzyma go przy życiu ? Co każe mu racjonować wodę i podejmować kolejne bezowocne wysiłki ? Do tej wiedzy dojdziemy wraz z Ralstonem, który, jakkolwiek źle by to nie zabrzmiało, będąc uwięzionym między skałami, odkrywa samego siebie.

Mimo tragicznej sytuacji w jakiej znalazł się bohater, ciężko znaleźć w nim choćby zalążek rozpaczy czy strachu. Ma się wrażenie, że w każdej sekundzie zachowuje chłodny umysł i spokojnie czeka na to, co będzie, starając się do tego jak najlepiej przygotować - filmuje na podręczną kamerę pożegnanie skierowane do rodziny, w skale ryje swoje imię i datę przewidywanej śmierci. Wydaje się być całkowicie pogodzony z losem, a mimo to, ciągle uporczywie trwa przy życiu, posuwając się przy tym do coraz bardziej obrzydliwych metod (to zdecydowanie nie jest film dla wrażliwych oczu), by w końcu ze stoickim spokojem zdecydować się na najbardziej dramatyczny wybór - nie chciał tego, odwlekał jak długo się tylko dało, ale czas spędzony w samotności uświadamia mu, że to czego tak naprawdę nie chce to skończyć tutaj i w ten sposób. Przesłanie filmu jest proste jak konstrukcja cepa, jedni powiedzą, że piękne i pouczające, drudzy, że momentami nazbyt nachalne i łopatologiczne - i raczej zgadzam się z nimi. Nie mogę jednak zaprzeczyć temu, że tym razem reżyser uniknął popadania w tandetę (przynajmniej przesadną) i tani sentymentalizm. Może to dlatego, że ta historia zdarzyła się naprawdę, ale miałem wrażenie, że łyknąłem to wszystko bardzo gładko i w sumie jestem zadowolony, a nie należę do widzów lubiących jak im się wciska coś na siłę.
 
Choćby główny bohater cechował się jednak nawet najciekawszą konstrukcją charakteru, nic by z tego nie wyszło, gdyby brakło jej odpowiedniej interpretacji na ekranie. Tutaj nie musimy się o to martwić, bo James Franco (w tym miejscu biję się w piersi), zagrał chyba rolę życia. Tym większe uznanie, że zadanie miał piekielnie trudne. Praktycznie brak możliwości ruchu sprawił, że całą kreację musiał oprzeć na mimice i grze słowem - momentami przypomina to monodram, szczególnie w rewelacyjnej scenie udawanego wywiadu z samym sobą. W ciągu czasu jaki spędzamy z bohaterem odsłania on przed nami kolejne warstwy jego osobowości i robi to za każdym razem w genialny sposób. Minimalnymi środkami potrafi przekazać zmianę jaka zachodzi w Ralstonie i choć sposobności miał dużo, ani razu nie zdarzyło mu się przeszarżować, zgubić gdzieś po drodze realizm czy uśpić widza swoim skromnym warsztatem. Według mnie rola idealna i nominacja do Oscara jak najbardziej zasłużona (choć samej statuetki nie przewiduję).

Skoro już przy nagrodach stanęło, to pociągnę ten temat i tym razem zganię szanowną Akademię, bo nie zauważenie pracy jaką wykonali autorzy zdjęć przy "127 godzinach" to wręcz zbrodnia. Nie użyłem liczby mnogiej przypadkowo - przy filmie swoim kunsztem wykazało się bowiem aż dwóch operatorów: Enrique Chediak i Anthony Dod Mantle. Łatwo sobie wyobrazić, jak skomplikowane zadanie przed nimi stanęło - wąska, ciasna przestrzeń, do tego słabo oświetlona (nie docierało tam światło słoneczne) zdecydowanie nie należy do komfortowych warunków pracy. Może dlatego reżyser zdecydował o nietypowym wyborze i bohatera uwięzionego między skałami pokazuje nam co chwilę z innego ujęcia kamery. Robi to niesamowite wrażenie i wpływa też wydatnie na dynamikę całości, o której wspomniałem wcześniej. Dzięki temu zabiegowi prawie nie dostrzegamy statyczności sytuacji, wręcz przeciwnie, wydaje się, że ciągle coś się dzieje, choć bohater nie porusza się ani o milimetr. Oczywiście zdjęcia to nie wszystko, bez zręcznego montażu nic by z tego bowiem nie wyszło. Swoje robi też muzyka, w której kompozycje A.R. Rahmana przeplatają się z przyjemnymi dla ucha energetycznymi kawałkami - polecam soundtrack, świetnie się słucha także poza filmem.

  Wnioski nasuwają się więc same: technicznie i aktorsko to najwyższy poziom, uczta dla oczu i uszu, merytorycznie też jest nieźle, a chwilami nawet lepiej niż nieźle. Trzeba jednak powiedzieć jasno, że nie jest to film dla każdego. Daleko mu do uniwersalizmu "Slumdoga", który każdego na jakimś tam poziomie, bardziej czy mniej, zadowalał. "127 godzin" niektórych może przerazić bardzo naturalistycznym ukazaniem przedstawionej sytuacji, innych z kolei odstraszyć kontrastem między treścią, a przyjętą przez twórcę niezwykłą formą. Czyli w sumie u Boyle'a wszystko w normie - jego fani na pewno będą zadowoleni, bo to film głównie dla nich, reszta niekoniecznie, kwestia gustu, niewątpliwie jednak warto się przekonać, do której grupy należymy.
  • Ocena: 7/10
  • W skrócie: Najefektowniejszy monodram ever ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz