"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

niedziela, 29 maja 2011

Chwała depresji!

  • T.: 'Melancholia'
  • R.: Lars von Trier
  • O.: Kirsten Dunst, Charlotte Gainsbourg, Kiefer Sutherland, Charlotte Rampling, John Hurt, Alexander Skarsgard, Stellan Skarsgard
  • IMDb: 8.0/10
  • Rok: 2011
  Najpierw szczere wyznanie: nigdy nie przepadałem za Larsem von Trierem. Nie wynika to z jego, eee "kontrowersyjnych przekonań", którymi uznał za stosowne podzielić się z całym światem podczas festiwalu w Cannes (tak swoją drogą, cała ta sprawa została według mnie za bardzo rozdmuchana), ale ze zdecydowanie bardziej prozaicznej przyczyny. Otóż, nie jestem wielkim fanem jego filmów. "Po prostu ich nie rozumiesz" - pozwólcie, że odpowiem sobie sam używając tego najpospolitszego argumentu przeciwko każdemu, kto ośmieli się skrytykować duńskiego reżysera. I tu niespodzianka. Zaryzykuję bowiem stwierdzenie, że rozumiem je, a przynajmniej staram się zrozumieć, na swój sposób oczywiście, bo jednej, właściwej interpretacji to nie zna chyba nawet sam twórca.  Nie przepadam za nimi z prostego powodu: wolę artyzm innego rodzaju - mniej skupiony na samym reżyserze i jego problemach ze światem, a bardziej na tym, co chce się przekazać widzowi. Czyli, mówiąc krótko, współczuję Panu von Trierowi jego nieustannej depresji, ale proszę mi wybaczyć, mnie Pan w nią nie wciągnie. Na pokaz 'Melancholii' szedłem więc z mieszanymi uczuciami, gnany głównie ciekawością, czym to się tak wszelkiej maści krytycy zachwycają, a wyszedłem... z jeszcze większym mętlikiem w głowie. Niezbyt to chwalebne, ale przed seansem miałem szczerą nadzieję, że to co zobaczę dostarczy mi mnóstwa powodów, by 'Melancholię' bezlitośnie zjechać - nic z tego. Duńczyk po raz kolejny bowiem udowodnił, że można go nie lubić, ale nie można nie doceniać.

  Po pierwsze, dziwi mnie bardzo opisywanie tego filmu jako katastroficznego. Owszem, fabuła zasadza się na tym, że do Ziemi kursem kolizyjnym zbliża się tytułowa planeta, ale na tym "katastrofizm" by się kończył. Chyba nikt nie uwierzył, że von Trier zrobił coś w stylu "Armageddonu", co ? Więc, żeby rozwiać ostatnie wątpliwości, nie zrobił. 'Melancholia' to nic innego jak dramat psychologiczny, podzielony na dwa akty zatytułowane imionami głównych bohaterek. W pierwszym - Justine, oglądamy ślub tejże kobiety, a raczej to, co powinno tym ślubem być. Nic bowiem nie idzie tak jak powinno, począwszy od 2-godzinnego spóźnienia młodej pary, poprzez trującą atmosferę wprowadzaną przez większość gości, na czele z rodzicami panny młodej, a kończąc na jej własnym stanie ducha, dalekim od weselnego i pogarszającym się z każdą minutą. Druga część - Claire, ma miejsce bezpośrednio przed feralnym zderzeniem z Melancholią i skupia się na reakcjach bohaterów na to wydarzenie, które są oczywiście skrajnie odmienne i mocno zaskakujące. Główną atrakcją filmu są więc przeżycia dwóch sióstr, ich podejście do nadciągającej katastrofy i zmieniający się z biegiem czasu stan psychiki bohaterek. "To nie jest film o końcu świata, tylko o stanie umysłu" - mówił reżyser i trudno się z nim nie zgodzić.

Claire i Justine są tak odległe od siebie, że ciężko uwierzyć, iż są siostrami. Pierwsza to ułożona kobieta, żona i matka, twardo stąpająca po ziemi, zawsze mająca perfekcyjnie przygotowany plan działania (to ona ułożyła program wesela i starała się go trzymać co do minuty). Druga, jest jej zupełnym przeciwieństwem - Justine to wyzwolona dusza, co na pewno pomaga jej w pracy jako copywriterka, wydaje się nieco oddalona od spraw, którymi żyją jej bliscy. To ona zdaje się być najmniej zainteresowana swoim własnym ślubem, zamiast uczestniczyć w kolejnych sztucznie odgrywanych przedsięwzięciach typu wspólne krojenie tortu z mężem, woli... wziąć kąpiel lub położyć się obok swego siostrzeńca. Na weselu obserwujemy stopniowe popadanie Justine w... no właśnie. Depresję ? Nie, to chyba nie jest odpowiednie słowo. W końcu ciągle potrafi ona ukryć swoje odczucia przed innymi, nadal daje radę przywołać na twarzy sztuczny uśmiech, gdy tego się od niej wymaga. W środku jednak jest coraz bardziej rozbita i przygnębiona. Szuka wsparcia  w rodzicach, ale tu z jednej strony ma matkę, będącą uosobieniem jej własnych lęków (w tej roli doskonała Charlotte Rampling), a z drugiej ojca, któremu brakuje kontaktu z rzeczywistością (również fenomenalny John Hurt). Justine próbuje bardzo drastycznych metod (vide scena z nietypowym wykorzystaniem pola golfowego), by wykrzesać z siebie jakąś iskrę, czy pożądanie, w końcu to jej własny ślub. Nic nie przynosi jednak oczekiwanego skutku. Melancholia ? Tak, to słowo pasuje jak ulał do stanu ducha naszej bohaterki. Tytułowa planeta w pierwszej części filmu jest tylko odległym obserwatorem wydarzeń, a mimo to nie sposób pozbyć się wrażenia, że w jakiś sposób oddziałuje na uczucia i poczynania bohaterów.

W akcie drugim z odległej i nikomu nieznanej gwiazdy przeradza się już w pierwszoplanową postać - wszystko, co obserwujemy na ekranie jest z nią w mniejszy, czy większy sposób powiązane. Geniusz von Triera polega na tym, że pokazuje nam to z dwóch różnych punktów widzenia. Oprócz bowiem pogrążonej w coraz większym marazmie Justine, każe nam się również skupić na jej siostrze, która staje się przeciwieństwem samej siebie z części pierwszej. Reżyser w przewrotny sposób odpowiada na pytanie: jak się zachować w obliczu nieuniknionego ? Czy ucieczka jest jakimkolwiek wyjściem ? Cóż oznacza "normalność", gdy śmierć czyha tuż za progiem ? Czy można ją w jakikolwiek sposób porównać z "szaleństwem", które wbrew zdrowemu rozsądkowi radzi sobie z zaistniałą sytuacją znacznie lepiej ? Nie chcę już więcej spoilerować (i tak z ostatnich zdań możesz sobie drogi czytelniku wyczytać zakończenie filmu), ale ciężko inaczej pisać o tym filmie. Wydaje się, że w postaci Justine, von Trier widzi samego siebie, a raczej każdą, pogrążoną w melancholii duszę, dla której oglądanie ostatnich scen jest niczym wylewanie miodu na serca. Niech teraz patrzą ci wszyscy zdroworozsądkowi ! Niech patrzą, krzyczą, uciekają w panice ! A my będziemy oglądać to spokojnie i z uśmiechem, bo wiemy, że uciec nie ma dokąd. Melancholia (tu w znaczenia planeta) jest wybawieniem dla każdego pogrążonego w depresji i szaleństwie, co twórca udowadnia w filmie nie raz, choćby w przepięknej scenie nocnego spaceru Justine czy jej rozmowy z siostrą na temat życia na ziemi i w kosmosie. "Ten film ma szczęśliwe zakończenie" - ponownie pozwolę sobie zacytować reżysera i ponownie nie sposób się z nim nie zgodzić.

Nic z tego nie miało by jednak najmniejszego znaczenia, gdyby nie zostało genialnie oddane na ekranie przez obydwie, grające siostry aktorki - Kirsten Dunst i Charlotte Gainsbourg. Pierwsza zebrała więcej pochwał (a nawet nagrodę aktorską w Cannes), bo swoją wielkość na taką skalę pokazała pierwszy raz w karierze. Jako Justine jest przekonująca w każdym calu. Niezwykle precyzyjnie potrafiła wyważyć jej rozdarcie pomiędzy coraz głębszym osuwaniem się w melancholię, a ukrywaniem tego na weselu. Lepiej zagranego sztucznego uśmiechu jak do tej pory w kinie nie widziałem i raczej nie prędko zobaczę. Nieco gorzej jest w części drugiej, gdy nie trzeba już udawać, a całe szaleństwo wychodzi na jaw - ciągle jednak jest to rola wybitna. Poza tym, pałeczkę przejmuje Gainsbourg, która do swoich umiejętności nie musi już chyba nikogo przekonywać, a nawet jeśli to tym występem powinna rozwiać wszelkie wątpliwości. Claire w drugim akcie odsłania inną stronę swojej osobowości niż do tej pory, a mimo to Brytyjce udaje się wypaść równie przekonująco jak do tej pory. Ba, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że patrząc na całokształt, to jej bohaterka wypada bardziej przerażająco od swojej siostry. Ot, cały przewrotny Lars. Trochę jak pięść do nosa ma się do tego towarzystwa grający męża Claire, Kiefer Sutherland. Nie zrozumcie mnie źle, w sumie nie można się do jego gry przyczepić, ale cały problem z tym aktorem polega na tym, że za każdym razem gdy widziałem go na ekranie, nie mogłem uwolnić się od pytania, czemu Jack Bauer po prostu nie zacznie torturować tej planety, żeby ominęła Ziemię ? ;) Tak to już jest gdy rola przylgnie do człowieka.

Von Trier nie byłby oczywiście sobą, gdyby pozbawił film swoich surrealistycznych wizji, więc już na początku serwuje widzowi kilkuminutową ich zbitkę. Owszem, są ładne, szczególnie w połączeniu z rozbrzmiewającą triumfalnie w tle muzyką Wagnera, ale chyba trochę ich za dużo, czyż nie ? Zwłaszcza, że później, w trakcie seansu powracają jeszcze parę razy, z lepszym czy gorszym skutkiem. Jednych to zachwyca (nie przeczę, że w niektórych przypadkach, mi również zdarzyło się złapać na otwartych ustach), mnie jednak trochę zmęczyło - myślę, że lepiej by reżyser wyszedł na większym zainwestowaniu w stworzone przez polskie studio Platige Image zachwycające obrazy zbliżającej się do Ziemi, Melancholii. Taki już jednak urok von Triera, albo się to akceptuje, albo nie.

  Ech, no i mam problem. Myślałem, że po tym tekście mi się nieco rozjaśni, ale nic z tego. Na pewno nie zmieniłem swojego zdania, co do twórczości Duńczyka - nadal za nią nie przepadam. Z tym, że jak piernik do wiatraka ma się do tego stwierdzenia, to co napiszę teraz. "Melancholia" to (prawie, że) arcydzieło. Wysublimowane artystycznie... tfu, po prostu von Trierowskie kino w najlepszej postaci. Absolutnie nie dla każdego. Nawet trzeba powiedzieć, że raczej dla wąskiego grona odbiorców (a tych co spodziewali się kina katastroficznego było, jak sądzę, sporo), wiedzących czego mogą się spodziewać po wypadzie do kina na ten film. Jednakże, jeśli do tej grupy drogi czytelniku należysz - to nie zastanawiaj się ani chwili dłużej. Lars von Trier wysmażył bowiem, w mojej skromnej opinii, swoje najlepsze, jak dotąd dzieło. Takie, obok którego nie da się przejść obojętnie czy wyrzucić z pamięci zaraz po seansie. "Melancholia" skłania do przemyśleń, zmusza do zadawania samemu sobie natrętnych pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi. Wręcz dręczy widza na długo po napisach końcowych - i może to jest właśnie prawdziwy powód mojej niechęci do duńskiego reżysera. Cóż, jeśli utrzyma formę na takim poziomie, to jakoś to przetrawię.
  • Ocena: 9/10
  • W skrócie: Depresyjno-melancholijny koniec świata z happy-endem

10 komentarzy:

  1. ej jak mozna nie przepadac za Larsem? Lars jest miszczem. Dogma jest miszczowska. Film obejrzę dopiero po sesji buuuu

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj no wiesz nie przepadać można, ważne, że doceniam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. właśnie wróciłam z seansu.. na którym znalazłam się przypadkiem, powiem w ten sposób, reakcja publiczności przy zakończeniu była nieziemska, każdy siedział patrzył z niedowierzaniem, dlaczego magiczna grota nie zadziałała. Ja również ;))

    jestem pod wielkim wrażeniem, szłam do kina z nie najlepszym nastrojem, wyszłam inaczej myśląca ;)) pomimo wszystko zadziałał na mnie pozytywnie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak, na mnie chyba również, zdecydowanie ten film ma w sobie jakąś dziwną "moc" ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Uh.. jest mi wstyd, że po zakończeniu sesji nie poszłam na Larsa tylko na "Kac Vegas w Bangkoku";) Ale za tydzień "Melancholia" wchodzi do mojego kina studyjnego i wtedy zobaczę na pewno:)
    Ps. Napiszesz coś o Festiwalu filmowym w Gdyni?

    OdpowiedzUsuń
  6. :D nie przejmuj się, każdy może mieć chwilę słabości :D (a tak a propos Kac Vegas, to jak z poziomem dwójki? daje radę w porównaniu z oryginałem ? uwielbiam go, oglądam co jakiś czas regularnie i na "Bangkok" pewnie się też kiedyś wybiorę :)
    Co do Gdyni, to chętnie bym coś napisał (bo rozstrzygnięcia w tym roku bardzo mi się podobają) ale u mnie niestety sesja dopiero wkracza w najgorszą fazę :( więc najbliższe teksty ode mnie nie wcześniej niż pod koniec miesiąca dopiero :( Za to obiecuję, że będą nieco bardziej zróżnicowane niż do tej pory :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Kac vegas 2 było fajne, śmieszne ale to już nie to co samo co pierwsza część, która zaskakiwała od początku do końca i sprawiła,że z kina wyszłam z rozmazanym makijażem;) bo oczywiście płakałam ze śmiechu:P

    Co do Gdyni to jestem cholernie zadowolona, bo wszystkie nagrodzone filmy mi się podobały, nie spodziewałam się tylu nagród dla "Młyn i krzyż"- jestem w pozytywnym szoku no i oczywiście "Sala samobójców", którą uwielbiam. Jeśli do kin wejdzie "Wymyk" to koniecznie obejrzyj, dostał kilka nagród i jest naprawdę rewelacyjny, zresztą w tym roku Gdynia wymiotła- poziom był baaaaaaaaardzo wysoki

    OdpowiedzUsuń
  8. Taaak, no, zobaczymy, może rzeczywiście w końcu polskie kino idzie ku dobremu :) oby!

    OdpowiedzUsuń
  9. ja tam od zawsze jestem fanem kina polskiego, tylko dobre polish movies można obejrzeć na festiwalach, ew. w kinach studyjnych, bo do multiszajsów wchodzą tylko "Och karol 2" i inne bzdety.. wielka szkoda

    OdpowiedzUsuń
  10. no i jutro idę na melancholię:) ALE polecam Ci najlepszy film jaki widzialam od kilku lat: "Kieł" greckie kino, nominowany w tym roku do oscara, laureat jednej z nagród w Cannes. Po raz kolejny widac jak kino europejskie przewyższa gówniane kino amerykanskie. Polecam, ale nie do obejrzenia w domu- koniecznie trzeba zobaczyc w kinie!

    OdpowiedzUsuń