"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

czwartek, 19 maja 2011

Odgrzewany rum też dobry

  • T.: "Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach" ('Pirates of the Caribbean: On Stranger Tides')
  • R.: Rob Marshall
  • O.: Johnny Depp, Penelope Cruz, Geoffrey Rush, Ian McShane, Kevin McNally, Sam Claflin
  • Rok: 2011
  • IMDb: 7.7/10 
  To, że Jerry Bruckheimer nie porzuci tak łatwo miliardowego zysku, jaki przyniosła mu saga o "Piratach z Karaibów" wiadome było jeszcze zanim na ekrany kin trafiła część trzecia cyklu. Tym bardziej oczywiste stało się to, gdy człowiek, któremu seria zawdzięcza swoją popularność - Johnny Depp, stwierdził, że chętnie po raz kolejny wcieli się w Kapitana Jacka Sparrowa. Powstanie kolejnego filmu było więc już tylko kwestią czasu. Pojawiły się jednak obawy o jakość tegoż, gdyż z projektu wycofał się reżyser Gore Verbinsky oraz część obsady, a poza tym, z całym szacunkiem, ale od pierwszej odsłony seria już tylko obniżała loty, więc istniało poważne niebezpieczeństwo, że ciągnięcie jej dalej opłaci się może kieszeniom panów producentów, ale zabije miłe wspomnienia wśród fanów (do których należę i obawy również podzielałem). Lecz cóż, żądza pieniądza to w Hollywood rzecz święta, więc jak tylko scenariusz był gotowy, a stołek reżyserski na nowo obsadzony trzeba było ruszyć z produkcją - i w ten sposób, po czterech latach przerwy, "Piraci" ponownie "wpłynęli" na ekrany kin. Ku mojemu sporemu zaskoczeniu i jeszcze większej uldze, z całkiem niezłym skutkiem.

  Zacząć trzeba od tego, że "Na nieznanych wodach" jest czymś w rodzaju reboota całej serii. "Czymś w rodzaju", bo powróciła (najważniejsza) część obsady, a akcja dzieje się jakiś czas po wydarzeniach przedstawionych w poprzednim filmie, ale nie nawiązuje do nich w żaden znaczny sposób. Scenariusz, ponownie będący dziełem duetu Elliott & Rossio, został tym razem luźno oparty na powieści 'On Stranger Tides' autorstwa niejakiego Tima Powersa i muszę przyznać, że było to świetne posunięcie ze strony twórców, bo dzięki niemu, udało się wyeliminować (wprawdzie nie wszystkie) błędy i nielogiczności, którymi straszyły skrypty do "Skrzyni umarlaka" i "Na krańcu świata". W tym wypadku mamy do czynienia po prostu z dobrze napisanym, awanturniczym filmem przygodowym, którego fabuła może nie wciąga i nie potrafi zaskoczyć w takim stopniu, jak to miało miejsce w przypadku "Klątwy...", ale jest na tyle dobra, by na ponad dwie godziny przykuć uwagę widza do ekranu. O co więc się w niej rozchodzi ? Oczywiście, o dobrze wszystkim znanego Kapitana Jacka, tym razem poszukującego legendarnego Źródła Wiecznej Młodości, które, jak się być może zdążyliście zorientować, zapewnia nieskończenie długiego żywota każdemu z niego pijącemu (choć to nie do końca takie proste jak się wydaje...). Nie byłoby jednak całej awantury, gdyby nie to, że chrapkę na łyka tejże, cudownej wody mają, prócz naszego bohatera, Hiszpanie, Anglicy (na czele z innym starym znajomym), pewna urocza dama oraz postrach wszystkich piratów - Czarnobrody. Losy ich wszystkich przecinają się bardzo często i w bardzo dowolny sposób, a że w większości nie pałają do siebie sympatią, zwykle kończy się to mniej lub bardziej spektakularną potyczką. Ot, standard, w dziedzinie scenopisarstwa "Piraci" nie wyznaczają nowych trendów, ale na porządną rozrywkę to w zupełności wystarcza.

Wspomniałem wcześniej o zmianie na stanowisku reżysera - przy tym filmie stery po raz pierwszy objął Rob Marshall, co okazało się kolejnym strzałem w dziesiątkę. Reżyser świetnie wszedł bowiem w konwencję filmu przygodowego. Zręcznie unika popadania w nadmierną pompatyczność, cały film jest ujęty w lekki nawias, przez co, ani przez chwilę nie czuje się podczas seansu, że coś tu dzieje się na serio. Praktycznie w każdej scenie Marshall mruga do widza, by ten nie zapominał w jakim celu przede wszystkim powstał jego film - żeby zapewnić dobrą rozrywkę, ni mniej, ni więcej. Może nie wszystkim takie podejście pasuje, ale dla mnie to była wielka ulga, że po rozdmuchanej do granic niemożliwości trzeciej odsłonie przyszło takie wytchnienie. "Piraci" są znów lekkim, nastawionym na przyjemne spędzanie czasu rodzajem kina, przy okazji, którego nie musimy obawiać się, że nasze szare komórki zaczną obumierać. Brzmi znajomo ? Na pewno, w końcu w takim celu powstała pierwsza część, do której zresztą twórcy "Na nieznanych wodach" nawiązują często i w bardzo czytelny sposób. Zwróćcie uwagę na pierwsze 15-20 minut filmu - przecież to prawie, że dokładna rekonstrukcja tego samego fragmentu z "Klątwy..." ! Ucieczka Jacka po ulicach Londynu (przy okazji: ta scena to majstersztyk, dla niej samej warto się przejść do kina), werbowanie załogi, pojedynek w karczmie - niby wszystko to już widziałem, a ogląda się rewelacyjnie. Później film podąża już swoim torem, ale fani serii bez problemu wyłapią jeszcze kilka podobnych "smaczków". Świetny ruch ze strony reżysera i scenarzystów, w końcu jak równać, to do najlepszych.

Pisząc o "Piratach z Karaibów" nie można nie pisać o Johnnym Deppie. On tu nie gra głównej roli. On jest całym tym filmem. O ile w poprzednich odsłonach dało się jeszcze zauważyć próbę rozkładania akcentów pomiędzy niego a dwójkę Bloom/Knigthley (co zresztą nie wyszło nikomu na dobre), tutaj jest właściwie alfą i omegą. Nie zdziwiłbym się wcale gdyby okazało się, że reżyser puścił go samopas i pozwolił robić na planie, co tylko mu się podobało. Nie będę pisał jaki jest w roli Kpt. Jacka Sparrowa, bo nie ma to żadnego sensu. Legenda tego bohatera rosła począwszy od pierwszego filmu i tutaj jest już właściwie żywą figurą - każdy wie kim jest ta postać, a Depp tylko pogłębia ten mit. Styl poruszania się, mówienia, gesty. Wszystko to już znamy, a mimo to, nie może być mowy o jakimkolwiek zmęczeniu materiału. Ogląda się Deppa z najwyższą przyjemnością i ciągle chce więcej. Wątpię by jakikolwiek aktor czy jakikolwiek film był w stanie w ciągu najbliższych co najmniej kilkunastu lat wykreować równie charakterystyczną postać.

Dlatego tez ocenianie w jego świetle reszty obsady jest mocno bezsensowne, ale trzeba im oddać, że w większości spisali się dobrze lub bardzo dobrze. Szczególnie Penelope Cruz, której, lekko zabarwione erotyzmem słowne potyczki z Deppem są ozdobą całego filmu (kolejny plus dla scenarzystów - świetnie rozpisane dialogi), a że przy okazji doskonale się prezentuje, to chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Jak zwykle znakomity jest Geoffrey Rush w roli Barbossy, natomiast nie do końca przekonał mnie Ian McShane jako Czarnobrody. Czuć w tej postaci wielki potencjał, zresztą Brytyjczyk swoje momenty ma (gdy krzyczy 'Again!' to aż skóra cierpnie), ale w żaden sposób nie mogę zrozumieć, co jest w tym bohaterze takiego, że nazywają go postrachem wszystkich piratów. Twórcy tylko lekko poruszają ten temat, a szkoda, bo spodziewałem się czegoś znacznie większego. Wady Czarnobrodego to jednak nic w porównaniu z postacią duchownego (!) granego przez niejakiego Sama Claflina. Jego bohater zdaje się wciśnięty do filmu tylko po to, by znalazł się w nim ktoś choć odrobinę podobny do Orlando Blooma, ale (aż się dziwię, że to piszę) przy nim nawet Will Turner wydaje się postacią ze wszech miar intrygującą. Claflin może i jakiś tam talent ma, ale tu nie ujawnia go ani trochę - jest równie drętwy co jego bohater, brak mu ikry, kręgosłupa czy choćby ciekawej historii z nim związanej. Nie mówcie mi o wątku religijnym, bo do tego filmu pasuje on jak kwiatek do kożucha, a poza tym urywa się równie nagle jak się zaczął. Zdecydowanie te fragmenty można było wyciąć, a czas spożytkować na dokładniejsze sportretowanie drugiego i trzeciego planu. Bardzo sympatyczną kreację stworzył tu choćby Stephen Graham (Al Capone z 'Boardwalk Empire') a wręcz klejnotem jest epizod Richarda Griffithsa w roli króla Jerzego.

Co do spraw technicznych to nie za bardzo jest o czym pisać, bo i nie ma się do czego przyczepić. Zdjęcia, po raz kolejny autorstwa Dariusza Wolskiego, są na najwyższym poziomie - szczególnie wielkie brawa należą się za umiejętne pokazanie pojedynków na szpady. Niewielu operatorów dzisiaj potrafi równie wyraźnie i bez jednoczesnej utraty tempa uchwycić tak dynamiczne sceny. Tym bardziej, że nie ułatwili mu zadania scenarzyści, bo tychże pojedynków jest w tej części wyraźnie więcej niż w poprzednich odsłonach. Nie wiem, może twórcy uznali, że zwiększy to atrakcyjność filmu, a może po prostu chcieli w ten sposób odwrócić uwagę oglądającego od dziur w scenariuszu, ale faktem jest, że chyba trochę przesadzili. Mnie przynajmniej w pewnym momencie ogarnęło uczucie lekkiego przesytu. Co do muzyki, to warto zwrócić uwagę, że dobrze wszystkim znane motywy tym razem uzupełniło przyjemne, delikatne gitarowe granie meksykańskiego duetu Rodrigo y Gabriela, co fajnie wkomponowało się w klimat filmu. Ogólnie rzecz biorąc i oko i ucho można podczas seansu nacieszyć. Czy raczej można by było, gdyby nie przybierająca coraz bardziej masowe rozmiary mania przerabiania wszystkiego na 3D. Nie rozumiem tego. Czemu film, który nie był w tej technice kręcony trafia do kin tylko w kopiach przeznaczonych do oglądania w tych !$%&* okularach (ponoć są też kopie 2D, ale przynajmniej w Krakowie ich nie uświadczycie). Przecież tu nawet nie ma za bardzo scen, w których można całą efektowność 3D właściwie pokazać, więc jedyna funkcja jaką tutaj ono spełnia to rozpraszanie uwagi i migrena po seansie. Ach, no i oczywiście parę złotych droższe bilety. Ale to tylko taki szczegół.

  Tak jak powstanie tego filmu było pewne, tak i oczywiste wydają się jego kontynuacje (zapewne co najmniej dwie), więc nie ma specjalnego sensu zastanawiać się nad ich koniecznością. Myślę, że skoro i tak prędzej czy później ujrzą światło dzienne, to nie mogą mieć lepszej pozycji startowej. "Na nieznanych wodach" okazało się być bowiem nadspodziewanie porządnym filmem, więc wystarczy tylko umiejętnie podążać obranym już kursem (ależ dziś "morskimi" tekstami jadę ;), a powinno być dobrze. Jasne, że w przypadku tej produkcji nie mamy do czynienia z dziełem, co to się zapisze złotymi zgłoskami w historii kinematografii, ale tu chodziło przede wszystkim o zapewnienie widzowi pierwszorzędnej rozrywki i to się twórcom udało. Kto więc polubił poprzednie odsłony przygód Szalonego Jacka, ten niech wali do kina bez zastanowienia, komu zaś one nie przypadły do gustu, niech lepiej da sobie spokój, bo tu niczego nowego nie odkryje.
  • Ocena: 7/10
  • W skrócie: Wody jak najbardziej znane, a jak wiadomo, najbardziej lubimy to, co już znamy...

4 komentarze:

  1. Bardzo ciekawa recenzja, a Twoje przemyślenia w dużem mierze pokrywają się z moimi. Bawiłem się naprawdę dobrze na tym filmie, choć można było wyczuć zmianę reżysera i akcentowanie akcji w innych momentach. Choć pewien schemat został zachowany. Jack skacze, walczy, oszukuje i cało wychodzi ze wszystkich opresji... choć nie wiem, czy doczekałeś do sceny po napisach końcowych :P będzie kolejna część, a Angelica zapewne będzie szukała sposobu na zrewanżowanie się Jackowi :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie, niestety nie doczekałem, głównie z powodu mało przyjemnych spojrzeń ze strony pracowników kina, jako, że na sali zostałem sam i musiałem ulec po ok. 3 minutach napisów :P ale słyszałem co było w ostatniej scenie i wypada się tylko cieszyć, że Penelope też w niej zobaczymy (oby!)

    OdpowiedzUsuń
  3. ja chyba pojde do kina dopiero po sesji :P

    OdpowiedzUsuń
  4. No dobra, po tych wszystkich negatywnych recenzjach chyba ostatecznie udało Ci się mnie na tyle zachęcić, że pójdę do kina :-)
    dobra recenzja

    OdpowiedzUsuń