"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

środa, 5 stycznia 2011

Dramat na wielu (czaso)przestrzeniach

  • T.: 'Mr. Nobody'
  • R.: Jaco Van Dormael
  • O.: Jared Leto, Sarah Polley, Diane Kruger, Rhys Ifans, Natasha Little, Linh-Dan Pham, Toby Regbo
  • IMDb: 7.7/10
  • Rok: 2009
  Kino autorskie ma to do siebie, że nikt nie wydaje na nie zbyt dużych pieniędzy - bo i po co ? Jak sama nazwa wskazuje ma ono bazować na twórcy i przekazie, z którym chce on dotrzeć do widowni. Opakowywanie tegoż w dodatkowe atrakcje wydaje się wręcz niepożądane, bo mogą one odwrócić uwagę oglądającego od tego, co najważniejsze, a o kosztach wszelkiego rodzaju komputerowo-technicznych zabiegów nie trzeba nawet wspominać. Tym większe zdziwienie wzbudził we mnie zwiastun nowego, bardzo długo wyczekiwanego (13 lat!) filmu Jaco Van Dormaela, twórcy znanego najbardziej z kameralnego "Ósmego dnia". Oczom nie mogłem uwierzyć, że reżyser ten porwał się na coś, co przypominało dramat psychologiczny ubrany w szaty science-fiction. Co więcej na tę odważną próbę złożyło się aż czterech koproducentów (Belgowie, Francuzi, Kanadyjczycy i Niemcy, a łączny koszt to ponoć ok. 50 mln dolarów). Do kina szedłem więc, nie ukrywam, z lekkimi obawami, że będę musiał przełknąć jakąś ciężkostrawną papkę. Okazało się jednak, że tak wybuchowa mieszanka jak Dormael i science-fiction przyniosła niezwykle intrygujący rezultat. Czemu intrygujący ? Ano temu, że chociaż sporo mogę o samym filmie powiedzieć, to na pewno nie to, że go w stu procentach zrozumiałem...

  Rzecz zaczyna się od baaardzo malowniczo ucharakteryzowanego Jareda Leto, który jako tytułowy bohater, Nemo Nobody (dobrze myślicie, imię i nazwisko jest przydatne przy interpretacji filmu ;), budzi się w 2092 r. jako najstarszy i ostatni śmiertelnik na Ziemi. Informacja to dla niego o tyle zaskakująca, że jak sam twierdzi ma 34 lata, a wszyscy wokół traktują go jak najnowszy reality show, gdyż nigdy nie było im dane doświadczyć ludzkiej śmierci. Tym sposobem, Nemo chcąc, nie chcąc snuje przed widzami historię swojego życia, a raczej kilka wersji tejże. Na tym bowiem polega cały haczyk w filmie, iż reżyser obdarzył swojego bohatera nie tylko możliwością wyboru drogi, którą ten podąży w krytycznych momentach swojego żywota (rozwód rodziców, decyzja, z którą z kochanych kobiet związać się na dobre), ale przede wszystkim, zdolnością cofnięcia się do tych chwil i wybrania innej opcji niż dotychczas. Dzięki temu, oglądamy kilka różniących się od siebie wersji życia Pana Nobody, każdą zdeterminowaną odmienną, wcześniejszą decyzją. Dormael nie ułatwia nam już i tak wystarczająco trudnego zadania, mieszając z lubością poszczególne alternatywy niczym szalony montażysta. Bez uważnego oglądania ani rusz, bo wątek można zgubić dosłownie w każdej sekundzie. Warto się jednak skoncentrować na obrazie, bo wynika z tego sporo przyjemności - wprawdzie fabułę ciężko nazwać klarowną, ale słowo "bełkot", pasuje jeszcze mniej.

Podczas seansu jedna rzecz rzuca się w oczy szczególnie mocno, a mianowicie to, że film jest zbudowany jakby na dwóch warstwach. Pierwsza to prosty dramat obyczajowy, w którym obserwujemy pogmatwane, ale w sumie nieodstające od normy, losy młodego człowieka próbującego zbudować sobie życie, pomimo tragedii jaka spotkała go w dzieciństwie i tym samym odcisnęła piętno na całej jego późniejszej egzystencji. Zapomnijmy na chwilę o tym, że obserwujemy kilka różnych wersji tej samej historii, zapomnijmy o fantastyce, a zostanie nam właśnie taka oto, momentami sympatyczna, momentami tragiczna, ale przede wszystkim boleśnie prawdziwa opowieść, która mogłaby dotyczyć każdego z nas. Myślę, że w tym tkwi sedno tej produkcji. Mimo całej tej niezwykłej otoczki, zabawy z czasem, przestrzenią i obiema naraz, gdzieś tam pod spodem skrywa się kameralny film, którym reżyser pragnie przyciągnąć uwagę widza, by podzielić się z nim doniosłym, choć jednocześnie nieco banalnym przesłaniem, że tym, co kształtuje człowieka nie jest ani przeznaczenie, ani wpływ innych na niego, a jego własne decyzje, które świadomie podejmuje. Wiem, że wielu się z taką interpretacją nie zgodzi, ale taki już mam naturalny mechanizm obronny, że gdy coś jest za bardzo skomplikowane, szukam jak najprostszego wyjaśnienia :). Jednakże skoro ta prosta historia kryje się na dnie, coś musi ją przykrywać. Tym właśnie jest wspomniana druga warstwa, w której mieszają się fizyka z filozofią. Brzmi to trochę przerażająco, szczególnie ta fizyka (dla mnie to powracający koszmar ;), ale wbrew pozorom, wcale takie straszne nie jest. Oczywiście nie śmiem twierdzić, że zrozumiałem chociaż połowę z przedstawionych na ekranie teorii o powstaniu wszechświata, miejscu człowieka w nim i przypadkowości jego działań (aczkolwiek muszę się pochwalić, że o większości z nich słyszałem), ale zaryzykuję stwierdzenie, że tak naprawdę, do niczego nie jest mi to potrzebne. Sceny z Leto objaśniającym skomplikowane naukowe twierdzenia traktowałem raczej jako lekką wskazówkę przydatną w interpretacji aktualnych wydarzeń ekranowych, niż pełnoprawny element fabularny. Narażam się teraz straszliwie tym, którzy roztrząsają 'Mr. Nobody' na wszelkie możliwe sposoby, rozkładając go na czynniki pierwsze i składając do kupy za pomocą teorii strun czy efektu motyla (a sądząc po opiniach na różnych forach jest ich sporo), ale dla mnie to nic innego jak tylko naukowa otoczka, nie mająca z prawdziwym celem, do którego dążył reżyser wiele wspólnego. Nie chcę nikogo obrażać, absolutnie, nie twierdzę też, że moja interpretacja jest jedyna i słuszna, wręcz przeciwnie, uważam, że niektóre elementy fabularne mądrzejsi ludzie ode mnie dadzą radę wyjaśnić naukowo, ale po prostu nie mogę uwierzyć w to, że Dormael zrobił film, nie dając wszystkim widzom szansy na zrozumienie go. Owszem, warstwa naukowa jest istotną częścią tej produkcji, taką, bez której nie przybrałaby ona formy w jakiej się ostatecznie znalazła, ale nie obciążałbym jej wiodącą rolą. Żeby już zamknąć wątek "warstw", trzeba napisać o jeszcze jednej rzeczy. Otóż, te dwie, które wymieniłem przenikają się z jeszcze jednym elementem - wspomnianym na samym początku science-fiction. To jest według mnie największy zgrzyt w filmie. Nie dostrzegłem absolutnie żadnego powodu, by do tej historii dopisywać wątki o nieśmiertelności, świecie przyszłości czy hibernacji. Racja, daje to pole do popisu specjalistom od efektów specjalnych, ale czy poza tym niesie ze sobą jakiś sens ? Mnie to wprowadzało nie tyle większy chaos w głowie, co uczucie lekkiego zażenowania, gdy obok siebie oglądałem świetne sceny melodramatyczne i naukowe dywagacje, a zaraz potem brednie o jakichś samoregenerujących się komórkach. Nie ma się co na ten temat rozpisywać, ale wydaje mi się, że reżyser jednak lepiej by zrobił, gdyby został na Ziemi.

Może mi się jednak nie podobać wprowadzanie do fabuły tak jawnej fantastyki, ale nie mogę nie docenić kunsztu jakim wykazali się specjaliści od efektów specjalnych. Kilka scen robiło kolosalne wrażenie, niektóre obrazy długo jeszcze nie opuszczą zakamarków mojej pamięci (nie opisuję ich specjalnie, większe wrażenie zrobią na żywo). W tym względzie brawa należą się także autorowi zdjęć - Christophe'owi Beaucarne, bo zadanie miał przecież niełatwe, gdyż musiał konkurować z cudami wytworzonymi przez komputer - wywiązał się z niego znakomicie. Dzięki temu, że na ekranie dominują pastelowe kolory, ma się wrażenie, że oglądamy jakiś rodzaj baśni. Momentami stoi to w dużym kontraście do przedstawionych wydarzeń, ale ani przez chwilę nie traci swojego nierealnego uroku, potęgowanego dodatkowo przez szybki montaż. Na sam koniec zostawiłem sobie aktorów. Powiem tak: jest dobrze, ale nie tak dobrze jak mogłoby być. Szczególnie tyczy się to Jareda Leto (dziś już chyba bardziej znanego jako lider 30 Seconds to Mars niż aktor), który w roli tytułowej wypada poprawnie, ale... sami przyznacie, że to trochę mało jak na człowieka, który ma za sobą występy u Aronofsky'ego czy Stone'a. Nemo Nobody to jedna z ciekawszych postaci filmowych, jakie ostatnio dane mi było oglądać i aż mi głupio, że najbardziej kojarzą mi się z nią bardzo mocno wytrzeszczone, błękitne oczy. Ciężko powiedzieć czego tu brakuje, chyba swego rodzaju ikry, która cechowała choćby Eisenberga w 'The Social Network'. Leto się przyjemnie ogląda, ale niewiele z jego roli zostaje w pamięci po seansie. To samo tyczy się Diane Kruger, która praktycznie kopiuje swoje wcześniejsze role. Świetnie wypadła za to Sarah Polley, niezwykle sugestywnie oddająca cierpienie, z jakim zmaga się jej bohaterka. Sceny z jej udziałem są, pod względem aktorskim oczywiście, najlepsze w filmie.

  Tym sposobem dobrnąłem do końca i trzeba by wyciągnąć jakieś wnioski. Tu jednak napotykam ostatni, ale za to, najgorszy problem. 'Mr. Nobody' jest bowiem filmem szalenie niejednoznacznym. Wiem, że wcześniej przedstawiłem swój pomysł na jego interpretację, ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to tylko kropla w morzu koncepcji jakie można wysunąć. Jest to jedna z tych produkcji, o których można by dyskutować godzinami, a i tak nie doszłoby się do żadnych konstruktywnych wniosków. Wiąże się z tym również ocena filmu - wystarczy przejrzeć jakiekolwiek forum tematyczne, by zobaczyć, że są one skrajnie różne. Ja się sam ze sobą nie zgadzam, bo znajduję mnóstwo argumentów za obniżeniem noty (chyba nie powinienem o tym pisać, zdaje się, że to objaw schizofrenii ;), jednak ostatecznie zostaje ona wysoka, bo jak się zastanowić, to przecież na tym polega piękno kina ! Dwie godziny seansu, a potem kilkanaście rozmyślań, sporów, hipotez... Nie ulega wątpliwości tylko to, że 'Mr. Nobody' jest swego rodzaju zjawiskiem, czy pozytywnym, czy wręcz przeciwnie, to już musisz drogi widzu rozstrzygnąć sam.
  • Ocena: 8/10
  • W skrócie: Wszystko zaczyna się od decyzji

4 komentarze:

  1. hej, polecam "uprowadzona alice creed" lepsze niż amerykańskie shity;] yoasia

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znam, zobaczę :) ale wybieram się w najbliższym wolnym czasie na "Królestwo zwierząt" bo jeszcze nie widziałem, a ponoć bardzo dobre

    OdpowiedzUsuń
  3. Królestwo zwierząt jest genialne! Pierwszy raz widziałam australijski film i byłam zachwycona. Jest bardzo w stylu "Chłopców z ferajny"- niebanalny, zaskakujący (przede wszystkim scena w samochodzie- jak obejrzysz to pewnie potwierdzisz;) )i przede wszystkim trzymający w napięciu aż do ostatniej sceny.. bardzo dobre kino gangsterskie. yoasia

    OdpowiedzUsuń
  4. Australijskie kino potrafi zaskakiwać ;) mnie kiedyś oczarował "Chopper" z genialną rolą Erica Bany, polecam :)

    OdpowiedzUsuń