"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

środa, 13 października 2010

Wsiąść do samolotu, byyyyyle jakiego...

  • T.: "Jedz, módl się, kochaj" ('Eat Pray Love')
  • R.: Ryan Murphy
  • O.: Julia Roberts, Javier Bardem, Richard Jenkins, James Franco, Viola Davis, Billy Crudup
  • IMDb: 4.9/10
  • Rok: 2010
  Ogólnie rzecz biorąc, nie lubię filmów, które na siłę wciskają widzowi jakieś życiowe przesłanie z bardzo prostego powodu. Otóż ta głęboka myśl, którą chcą nam przekazać twórcy, zwykle okazuje się być banałem jakby żywcem wyciągniętym z pamiętnika szczególnie "natchnionej" nastolatki. Nie dość więc, że przez kilkadziesiąt minut musimy wysłuchiwać pseudo-filozoficznych frazesów, to jeszcze dochodzi do tego konieczność oglądania sztucznych uśmiechów i uniesień duchowych pokazanych na zasadzie "ekstatyczny wyraz twarzy i lśniące oczy w ujęciu z góry". Czemu więc piszę o filmie, który znakomicie spełnia ww. przesłanki ? Cóż, skoro raz na milion lat jakiś czas pojawiają się nawet takie cuda jak utalentowany polski piłkarz, to tym bardziej zdarzają się tego typu produkcje, które okazują się pozytywnym zaskoczeniem. "Jedz, módl się, kochaj" jest właśnie jedną z nich.

  Na początek trzeba wspomnieć, że film jest ekranizacją autobiograficznej książki o takim samym tytule, ponoć bestsellerowej i jak gdzieś przeczytałem, będącej "Biblią dla kobiet"... dla mnie to wystarczający powód, by trzymać się od niej z daleka :P. Skoro literackiego pierwowzoru nie widziałem na oczy, do kina szedłem nie wiedząc do końca czego się spodziewać. Fabuła nie należy jednak do przesadnie skomplikowanych - główna bohaterka, Elizabeth Gilbert (Julia Roberts), to ponad 30-letnia kobieta, która stwierdza, że jej dotychczasowe życie to nie do końca jest to, o czym marzyła, postanawia więc wywrócić je do góry nogami. Rozwodzi się z mężem i wyrusza w świat, a konkretnie w trzy miejsca: do Włoch, Indii i na Bali, gdzie jak sam tytuł wskazuje, poszuka pożywienia dla ciała, ducha i serca. Sam pomysł wygląda całkiem nieźle i wydaje się wdzięcznym tematem do ekranizacji, szkoda tylko, że nie udało się twórcom utrzymać równego poziomu opowieści. Opowieści w liczbie mnogiej, bo "Jedz, módl się, kochaj" to tak naprawdę trzy filmy w jednym - każdy przystanek na drodze naszej bohaterki stanowi oddzielny rozdział w jej poszukiwaniach i każdy koncentruje się na jednej ze wspomnianych już potrzeb, każdy też różni się w pewien sposób od pozostałych. Tak przynajmniej mogło być. Ta niewątpliwa zaleta nie została jednak przez twórców w zadowalającym stopniu wykorzystana. Podczas seansu miałem bowiem wrażenie, że (z małymi wyjątkami w części włoskiej, najlepszej ze wszystkich, jedynej nieco odstającej od głównego nurtu fabularnego) oglądam cały czas to samo, tylko w innej scenerii. Zupełnie nie skorzystano tu z potencjału, jaki dał twórcom scenariusz. To mogły być 3 różne nowele, każda w innym klimacie i w opozycji do pozostałych - wyszło w sumie jedno i to samo przez bite 2 godziny. Inna sprawa, że być może na więcej po prostu nie było stać reżysera, dla którego to dopiero druga fabuła w karierze (najbardziej znany jest z bycia jednym z autorów serialu 'Glee') i cudów raczej wymagać nie można. Jednak lekki niedosyt pozostaje wraz z pytaniem, co by z tego wyszło, gdyby zabrał  się za to ktoś bardziej doświadczony.


Wspomniałem o głównym nurcie fabuły, który jest chyba największą wadą tego filmu. Czym tak właściwie jest "Jedz, módl się, kochaj" ? Mimo wszystkich, serwowanych na ekranie w monstrualnych ilościach "życiowych mądrości", ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że ta produkcja chce być czymś więcej niż kolejną komedią romantyczną. Każda poświęcona przez bohaterkę na poszukiwania swojej filozofii chwila zbliżała ją nieuchronnie do wpadnięcia w ramiona tego jedynego i gdy już się to stało można zapomnieć o wszystkich ideach i wzniosłych kwestiach poruszanych wcześniej. Na co to komu, skoro on ma twarz Javiera Bardema?! ;) Jasne, czepiam się, ale to podstawowy zarzut wobec każdego tego typu dzieła - po co to wszystko, skoro i tak wiadomo jak się skończy ? Tu wprawdzie próbowano pokazać jakieś wątpliwości dręczące Elizabeth, ale zniknęły one równie szybko, jak się pojawiły. Niestety, ale płytkość historii to nie jest jeden z tych problemów, które udało się twórcom rozwiązać. Na całe szczęście z innymi poszło już zdecydowanie lepiej.

Przede wszystkim, obsada. To ona trzyma ten film na powierzchni i sprawia, że oglądanie go może być przyjemne. Julia Roberts, za którą przyznaję bez bicia, nie przepadam, jest idealna w głównej roli. Gra Liz na takim luzie i z takim wyczuciem jakby problemy dręczące bohaterkę przerobiła już kilka razy, a jednocześnie unika szarżowania, które zdarzało jej się wcześniej. Tylko dzięki niej udało mi się nie parsknąć śmiechem przy długaśnych rozważaniach natury "jakiejśtam", ba, w jednym przypadku nawet to kupiłem ! Zaryzykuję stwierdzenie, że to jej najbardziej dojrzała kreacja. Do tego oczywiście dochodzi naprawdę rewelacyjny wygląd i firmowy, zniewalający uśmiech. Julia jest bezwzględnie najjaśniejszym punktem tego filmu, ale nie jedynym. Partnerujący jej mężczyźni również wypadli bardzo przyzwoicie. James Franco, Billy Crudup czy Javier Bardem nie grają może życiowych ról, ale pasują do kontekstu i dobrze uzupełniają się z żeńską gwiazdą. Na osobne zdanie zasłużył jednak Richard Jenkins, którego rola sarkastycznego, dręczonego przez własną przeszłość mężczyzny ratuje najsłabszy ze wszystkich, epizod indyjski. Pozostając przy sprawach technicznych nie można zbyć milczeniem zdjęć Roberta Richardsona, ale co się dziwić, on akurat jest jednym z najwybitniejszych specjalistów w swoim fachu. Pisałem wyżej, że jedynym co się zmienia w każdej części filmu jest sceneria i to w równej mierze zasługa samych widoków, co operatora. Nie ograniczył się on bowiem tylko do sfotografowania tychże, ale obdarzył je własnym życiem. Italia, Indie, Indonezja - na ekranie te miejsca żyją na swój sposób, każde inaczej, a podziwianie ich sprawia nawet większą przyjemność niż śledzenie perypetii bohaterki (sam się złapałem na przypominaniu sobie ujęć włoskich uliczek w czasie późniejszych rozmyślań Liz :).

Aktorstwo i zdjęcia to jednak tylko środki do osiągnięcia celu, który w tym wypadku wydaje mi się banalnie prosty. Uszczęśliwić widza. Nic więcej. Wiem, wiem, wcześniej zarzucałem filmowi płytkość fabularną, ale jak się nad tym zastanowić to czy to coś złego ? Owszem, jeśli nic by z tego po seansie nie zostało, a ja z sali kinowej wyszedłbym poirytowany. W tym przypadku tak jednak nie było. Przeciwnie, miałem wrażenie miło spędzonych 2 godzin, po których zostanie więcej dobrych wrażeń niż złych. "Jedz, módl się, kochaj" to rzadki przykład kina, które mimo swojego pseudo-filozoficznego nadęcia i setek pustych słów, pozostawia widza w dobrym nastroju (być może co wrażliwszych podnosi na duchu, nie wiem ;). Jeśli twórcom chodziło o osiągnięcie takiego efektu, to udało im się w 100 %, jeśli chcieli osiągnąć coś więcej, cóż, zbądźmy to milczeniem :).

  Na koniec małe porównanie. Był sobie jakiś czas temu film o tytule "Pod słońcem Toskanii", kojarzycie ? Amerykanka rzucająca swoje dotychczasowe życie rusza do Toskanii, gdzie poszukuje siebie na nowo, brzmi znajomo, nie ? "Jedz, módl się, kochaj" to film pod wieloma względami bardzo do niego podobny, przede wszystkim, jeśli chodzi o nastrój. Obydwie produkcje mają sprawić, żebyś po seansie poczuł się drogi widzu dobrze i... cieplutko w środku (nie wierzę, że to piszę). Jeśli tego oczekujecie od kina w depresyjne jesienne dni, to wypada mi tylko polecić, nawet mimo wszystkich wad (a że te są niech świadczy ocena na IMDb) jakiś sentymentalny się zrobiłem ostatnio. Ostatnia uwaga: film zdecydowanie zyskuje oglądany w miłym towarzystwie, za to dodałem jeden punkcik ;)
  • Ocena: 6/10
  • W skrócie: "Pod słońcem Toskanii" x3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz