"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

czwartek, 13 maja 2010

Waleczne serce

  • T.: 'Robin Hood'
  • R.: Ridley Scott
  • O.: Russell Crowe, Cate Blanchett, Oscar Isaac, William Hurt, Max von Sydow, Mark Strong, Kevin Durand, Mark Addy
  • IMDb: 7.3/10
  • Rok: 2010
  Pamiętacie jeszcze taki film jak "Król Artur" z 2004 r. ? Ten z drewnianym Clive'em Owenem i ubraną w paski Keirą Knightley ? Nie przypadkowo wspominam tu o tym miernej jakości "dziele", bo jego twórcom przyświecała całkiem ciekawa idea - mianowicie, chcieli postać legendarną ubrać w historyczne szaty. W tym celu obdarli Króla Artura ze wszystkich magicznych przymiotów i wsadzili w krępą zbroję rzymskiego legionisty. Pomysł, według mnie, wart uwagi, ale jego realizacja padła na całej linii i wyszedł gniot. Jednak nie o tym ma być mowa, a o innej brytyjskiej legendzie: Robin Hoodzie. Jego bowiem spotkał mniej więcej podobny los, tzn. bezwzględna hollywoodzka machina osadziła go w realiach jak najbardziej prawidłowych historycznie. Czy to znaczy, że skończył tak jak nieszczęsny Artur ? Niekoniecznie, gdyż za uprawdopodobnienie historii sympatycznego banity zabrała się o wiele lepsza ekipa filmowa na czele z duetem Ridley Scott & Russell Crowe i wyszło im to...

   Od początku: jest przełom XII i XIII w., król Ryszard Lwie Serce wraca do kraju po trwającej 10 lat i mało owocnej krucjacie. Pechowo dla niego, nie będzie mu jednak dane ujrzeć ponownie rodzimej ziemi, gdyż zginie podczas oblężenia zamku całkiem niedaleko - we Francji. W ten sposób tron obejmuje jego brat - Jan, co dla Anglii ma o tyle katastrofalne skutki, że po kilku jego niezbyt fortunnych decyzjach stanie ona na krawędzi wojny domowej, na co tylko czekają mało sympatyczni, żabożerni sąsiedzi (w tym świetle decyzja, że film będzie miał premierę na festiwalu w Cannes wydaje się dosyć dziwna :). O czymś zapomniałem ? Ach, no tak, o głównym bohaterze ! Robin "jeszcze-nie-Hood" Longstride był właśnie jednym z żołnierzy wiernie towarzyszących królowi Ryszardowi w jego wyprawie, który po śmierci wymienionego poczuł się nieco mniej zobowiązany wobec Korony i działając na własną rękę, poprzez dziwny splot okoliczności wylądował w wiejskich klimatach Nottingham. Po drodze spotykając oczywiście całą gamę dobrze nam znanych postaci w stylu Lady Marion, braciszka Tucka czy Małego Johna. Jednakże, zanim można było powiedzieć "...i żyli długo i szczęśliwie", najpierw trzeba było zjednoczyć zwaśniony naród - a w końcu kto nadaje się do tego lepiej niż kochający sprawiedliwość łucznik ?

Trzeba twórcom oddać, że tą w sumie prostą historię, udało im się dosyć mocno pogmatwać. Szczególnie na początku łatwo się pogubić, bo fabuła krąży swobodnie wokół kilku wątków i kilkunastu (!) postaci. Jednak gdy już zorientujemy się 'who's who', nie da się nie docenić pracy jaką wykonał scenarzysta - Brian Helgeland. To rzadkość w tak dużych produkcjach, żeby historia była spójna od początku do końca - tutaj się to udało. Ja osobiście nie doszukałem się żadnych dziur i braku logiki (na siłę mogę się przyczepić tylko do wątku młodych rabusiów), a trwająca bite dwie godziny opowieść wciągnęła mnie od pierwszych sekund i rzadko kiedy traciła na dynamice. Zdecydowanie muszę przyznać, że tak zajmującego scenariusza się nie spodziewałem - bo cóż, każdy zna w mniejszym, czy większym stopniu historię o Robin Hoodzie, a mimo to twórcom udało się w świetnym stylu ją "odświeżyć" i sprawić, że stała się nieprzewidywalna, nie będąc jednocześnie nieczytelną, wielkie brawa. Nic by jednak nie wyszło nawet z najciekawszego skryptu, gdyby jego bohaterowie pozostali papierowi. "Robin Hooda" to na szczęście nie dotyczy - postaci jest od groma, a większość z nich otrzymała jakiś swój moment, dialog, nawet całą scenę, po której zostawała już w pamięci widza na stałe. Za dużo ich, by wszystkich wymienić, ale jednego muszę - król Jan (brawurowo zagrany przez Oscara Isaaca, znanego choćby z "Agory"), który jest tak fantastycznie skonstruowaną postacią, że do końca nie wiemy co o nim myśleć: łotr czy budzący litość nieudacznik, fatalny władca czy waleczny wojownik ? Takie wątpliwości w czasie seansu jeszcze bardziej potęgują przyjemność płynącą z jego odbioru.
Paradoksalnie jednak, tak szeroki wachlarz bohaterów wpływa negatywnie na tego najważniejszego. Nie zrozumcie mnie źle - Robin w 100 % pasuje do swojego typowego wizerunku: odważny, sprawiedliwy, męski, wyśmienity żołnierz, charyzmatyczny przywódca, ale... no właśnie. Twórcy doprowadzili do tego, że w filmie o Robin Hoodzie tytułowy bohater jest jedynym, którego zachowanie możemy przewidzieć co do joty ! Brak tu elementu zaskoczenia, jakiejś małej ryski na tym nieskazitelnym charakterze, która pozwoliłaby traktować go z nieco większą swobodą - przy reszcie postaci Hood wygląda jak z innej planety. Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę, ale tu aż się prosi o odrobinkę więcej luzu i dystansu, przecież chodziło o to, żeby nie pokazywać pomnika, a pokazać człowieka - wyszło dokładnie odwrotnie. Razi to tym bardziej, że opowieść mimo całej tej, wspomnianej wyżej, historycznej otoczki nie straciła żadnego ze swoich typowych elementów. Oczywiście nie może być mowy o facetach w rajtuzach - Robin i jego kompani to twardzi, ale prości żołnierze, którzy radość odnajdują w normalnych żołnierskich przyjemnościach (na czym korzysta widz, bo sceny z ich udziałem należą do najśmieszniejszych w filmie). Poza nimi już niewiele uległo zmianie - jest żywiołowa Lady Marion (idealna do tej roli Cate Blanchett), jest nieudolny Szeryf Nottingham, jest nawet branie bogatym i oddawanie biednym. Czyli w sumie to odrywanie się od legendy okazuje się być raczej pozorne, pod płaszczykiem historii znajdujemy bowiem wszystko to, co u Robin Hooda znamy i lubimy.

Pisząc o tym filmie nie można uniknąć porównań z innym dziełem Ridleya Scotta - "Gladiatorem". Pierwsze, najbardziej oczywiste, to Russell Crowe. Gdy okazało się, ze to właśnie Australijczyk zagra Robina pojawiło się sporo głosów krytykujących ten wybór. Zarzucano mu przede wszystkim, że pozbawi tego bohatera jego luzackich cech, zrobi z niego patetyczny pomnik a'la Maximus. Jak się okazało, było w tym sporo racji, co już opisałem wyżej, ale teraz chciałbym na to rzucić inne światło. Crowe ma swój styl i ciężko od niego oczekiwać by był takim Robinem jak choćby Kevin Costner. Jednym się to podoba, innym mniej, ale na pewno trzeba mu oddać jedno - jest dobry w tym  co robi. Gdyby tę rolę dostał ktoś inny, z całą pewnością film nie wyglądałby tak przekonująco jak wygląda. Anglia jednocząca się pod wodzą łucznika - takie rzeczy to tylko Maximu... tfu... Russell :). Jasne, lepiej ta maniera w grze Crowe'a pasowała do "Gladiatora", ale tu wypada co najmniej nieźle i nie pozostaje Ci drogi widzu nic innego jak tylko to zaakceptować (no, możesz wyjść z kina oczywiście :P). Druga rzecz przybliżająca obydwie produkcje do siebie to sceny batalistyczne - i tutaj już zdecydowanie punkt dla "Robina". Scott wie co dobre, więc mniej więcej raz na 20 minut serwuje nam mniejszą lub większą potyczkę, a że techniczne sprawy (kostiumy, scenografia, charakteryzacja) w jego filmach to zawsze majstersztyk, oglądanie jak przelewają się litry krwi i padają kolejne trupy dawno już nie było tak przyjemne. Za końcową bitwę nad brzegiem morza należą się osobne oklaski - cud, miód i orzeszki ;).

  Sporo się zebrało tych pochwał, nie powiem. Na co tu jednak narzekać ? Wciągające było ? Było. Śmieszne było ? Było. Monumentalne było ? Było. Nowy "Robin Hood" spełnia idealnie wszystkie stawiane blockbusterom wymagania i dlatego sukces kasowy jest w jego wypadku nieunikniony. Więc pomimo tego, że od "Gladiatora" to film o klasę gorszy (ale już od "Królestwa Niebieskiego" zdecydowanie lepszy), nie widzę przeszkód, żeby go Wam polecić. Za ostatni przykład niech posłużą entuzjastyczne reakcje widowni po przedpremierze ("To kiedy go znowu gracie ? Dopiero w piątek ?!"). Przypominam, że oficjalnie w kinach "Robin Hood" od jutra :).
  • Ocena: 7/10
  • W skrócie: Obyło się bez rajtuzów.

10 komentarzy:

  1. Krucjata nie trwała 10 lat. Ryszard wrócił późno bo był w niewoli cesarskiej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak oczywiście, nieścisłość z mojej strony, ale reżyser tego nie podkreślił, jak zresztą paru innych elementów również :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Twoja recenzja całkiem optymistycznie nastawia, wybieram się, albo jutro albo w weekend i już zacieram rączki na nowe dzieło Scotta.
    Postaram się jednak, mieć nieco mniejsze oczekiwania aniżeli spodziewać się nowego "Gladiatora", wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią bowiem, że lepiej jednak stawiać na "jedynie" porządną rozrywkę. I z takim zamierzeniem będę szedł.
    Pozdrawiam i zapraszam do mnie

    OdpowiedzUsuń
  4. Wydaje mi się, że to najlepsze podejście z możliwych, pozdrawiam również i z zaproszenia skorzystam w najbliższym czasie

    OdpowiedzUsuń
  5. Dla mnie Królestwo niebieskie jest filmem genialnym oczywiście wersja reżyserska choć kinowa też była bardzo dobra więc to jest kwestia gustu,czyli wychodzi no to że nowy Robin Hood jest filmem bardzo ale to bardzo dobrym

    OdpowiedzUsuń
  6. Jasne, że to kwestia gustu, jak dla mnie "Królestwo niebieskie" było filmem zaledwie przeciętnym (ale przyznaję - NIE oglądałem wersji reżyserskiej), trudno więc żebym pisał w oparciu o inne niż moja własna opinie :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Zdziwiony jestem swietna recenzja.Jak narazie najlepsza recenzja jaka czytalem.Na temat i dajaca duzo do myslenia.Bravo.Jedyny minus to taki ze po tej calej recenzji autor ostatecznie dal tylko 7?.Czytajac recenzje mogl bym przysiadz ze autorowi film sie bardziej podobal niz na ocene 7!.

    OdpowiedzUsuń
  8. Taki już autor ma styl, że rzadko daje oceny wyższe niż 6-7 :), one są zarezerwowane dla filmów zdecydowanie ponadprzeciętnych, a "Robin Hood" jest dobry, ale... :) inna sprawa, że nie wiem czy nie zmienić skali, bo aktualna, 10-punktowa już po raz kolejny jest źle rozumiana, w zwykłej szkolnej, film oceniłbym na mocne 4 :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Lord Panierkens14 maja 2010 00:09

    Bardzo dobra recenzja i właściwie ze wszystkim się zgadzam, choć po seansie nie odniosłem wrażenia, że Robin był pomnikowy i nieskazitelny. Było w nim tu i ówdzie trochę chamstwa i jakiejś tam niepewności. Mało bo mało, ale było.
    Dla mnie dużym minusem było wplątanie wątku rodzinnego Longstride'a, naprawdę nie wiem po co. Mogli sobie darować i wyciągnąć tę Kartę Praw zupełnie niezależnie od głównej postaci.

    OdpowiedzUsuń
  10. Może tu chodziło o jeszcze większe zdemitologizowanie postaci głównego bohatera - syn kamieniarza to raczej nie brzmi legendarnie :)

    OdpowiedzUsuń