"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

sobota, 24 kwietnia 2010

Filmowa offensywa #2

  Sam w to nie wierzę, ale dotrzymuję słowa i oto jest: nowy wpis dzień po dniu :) Kontynuując moje małe przemyślenia odnośnie OFF PLUS CAMERY'10, tym razem chciałbym się skupić już na bardzo konkretnym temacie, a właściwie osobie. Dobrze, nie lubię przedłużania, więc tam-ta-ta-tam, Panie i Panowie: Jane Campion :)

  Na początek małe przedstawienie - garść wikipedycznych informacji: urodzona w Nowej Zelandii Jane Campion jest powszechnie uważana za jedną z najwybitniejszych reżyserek światowego kina, w którym zapisała się takimi dziełami jak choćby "Fortepian", "Portret damy" czy "Święty dym". Wśród wielu nagród w swojej kolekcji posiada także te uważane za najcenniejsze - Złotą Palmę i Oscara. Nic więc dziwnego, że przyjazd takiej osobistości do Krakowa wzbudził szerokie zainteresowanie. Na całe szczęście Pani reżyser okazała się być jedną z tych nielicznych osób, która nie dała się problemom komunikacyjnym i mimo lekkiego opóźnienia, stawiła się na festiwalu. Festiwalu, na którym to jej twórczość postanowiono uhonorować szczególnie - po pierwsze wręczając jej nagrodę "Pod Prąd" (za wkład w rozwój kina niezależnego), a po drugie wyświetlając w sekcji "Tribute to Jane Campion" dwa z jej wczesnych, nigdy nie prezentowanych w Polsce dzieł (drugie o którym tu nie piszę to "Anioł przy moim stole"). Stworzyło to ładną klamrę z centralnym wydarzeniem całej OFF PLUS CAMERY, czyli premierą najnowszego filmu: "Jaśniejsza od gwiazd".

  Pisząc o Jane Campion niemożliwością jest oczywiście nie odwoływać się bez przerwy do "Fortepianu". Po powstaniu tego obrazu cała twórczość Pani reżyser jest oceniana przez jego pryzmat (to, że "Fortepian" jest wybitny nie podlega dla mnie żadnej ocenie, a przynajmniej nie w tym wpisie :P), co bywało dla niej chyba częściej przekleństwem niż błogosławieństwem. Wielu już było przed nią takich, którzy nie mogli sobie poradzić z ciągnącą się za nimi opinią o swoim najlepszym filmie, czy ona sobie z tą presją równania do porzeczki ustawionej na największej wysokości radzi, to temat do długiej dyskusji, ale ja chciałem tylko zaznaczyć, że bynajmniej nie zamierzam się z nurtu głównego wyłamywać, więc odniesień do sami-wiecie-czego będzie dziś sporo (cóż, mogła Pani nie robić tak dobrego kina, Pani Campion ! ;), tym bardziej, że miałem okazję przyjrzeć się rozwojowi twórczości Nowozelandki z dwóch przeciwległych biegunów.
Pierwszy to jej pełnometrażowy debiut, mało komu znany film 'Sweetie'. Opowiada on historię w miarę uporządkowanego życia dwojga młodych ludzi - Kay i Louisa, które zostaje wywrócone do góry nogami przez nagłe pojawienie się siostry Kay, tytułowej Sweetie. Brzmi jak komedia ? Być może, ale nie do końca nią jest - wspomniana bohaterka jest bowiem osobą psychicznie chorą, która swoim zachowaniem i samą obecnością wpływa destrukcyjnie na otaczające ją środowisko. Pod płaszczykiem dosyć absurdalnej komedyjki mamy więc ukryte dramatyczne studium rozpadającej się rodziny. W serii momentami bardzo surrealistycznych scen obserwujemy jak relacje między Kay a jej chłopakiem, czy rodzicami stają się napięte, pełne wzajemnego żalu i podszyte wrogością, której erupcji spodziewamy się praktycznie w każdej chwili. Ta jednak nie następuje - to mój główny zarzut w kierunku tego filmu. Brak tu mocnego momentu kulminacyjnego, który spiąłby ze sobą poszczególne fragmenty - bez tej klamry obraz zlewa się oglądającemu w jedno, czasem męczące, doświadczenie. Nie wiem, być może nie dostrzegam jakiegoś ukrytego znaczenia, ale wielokrotnie podczas seansu miałem problem z odczytaniem intencji reżyserki, po prostu brakowało mi spuentowania, nadania temu co oglądam sensu. Nie jest to dzieło łatwe w odbiorze także dlatego, że trudno znaleźć postać, z którą moglibyśmy sympatyzować. To wydaje się jednak być celowym zabiegiem reżyserki - bohaterowie mieli być odrzucający, mieli być ucieleśnieniem tego, do czego we własnym życiu nie chcielibyśmy dopuścić. Trzeba przyznać, że temat zdecydowanie ciężkiej wagi jak na debiut - dlatego mam wrażenie, że Jane Campion nie do końca sobie z nim poradziła. Z dzisiejszej perspektywy, 'Sweetie' wydaje mi się produkcją przytłaczającą, ze źle wyważonymi elementami humorystycznymi i poważnymi, zupełnie nie pasującą do reszty dorobku reżyserki. Mnie to przypominało rozbudowaną etiudę studencką - mimo kilku niewątpliwych zalet (aktorstwo, zdjęcia, momentami humor), całość to ciężkostrawny bełkot. Gdybym nie wiedział, nie uwierzyłbym, że 5 lat później, twórczyni tego, zrobi "Fortepian".

Zupełnie inaczej niż 'Sweetie' ogląda się drugie prezentowane na festiwalu dzieło Nowozelandki, czyli wspomnianą już "Jaśniejszą od gwiazd". Tu nie może być mowy o brakach warsztatowych, dziurach w scenariuszu czy jakiejkolwiek amatorszczyźnie. 'Bright star' to opowieść o XIX-wiecznym angielskim poecie Johnie Keats'ie i jego romansie z zupełnie niepoetycką dziewczyną, miłośniczką mody - Fanny Browne. W sumie to dosyć prosta historia napisana wedle schematu: artysta cierpi na brak weny -> spotyka nie pasującą do siebie kobietę -> przełamują pierwsze lody i zakochują się w sobie -> ona staje się jego muzą -> tragiczna rozłąka -> koniec. Trzeba przyznać, że niewiele ponadto oferuje nam Jane Campion w tym filmie, jednakże, czy ja powiedziałem, że powielanie schematów jest złe ? Oczywiście, że nie, o ile robi się to z głową i umiejętnie :). "Jaśniejsza od gwiazd" jest właśnie przykładem takiego kina. Opowiadana historia rzeczywiście nie należy do takich, które każą wpatrywać się w ekran siedząc na krawędzi fotela, ba, chwilami nawet przynudza, ale nie mogę jej nic zarzucić. Aktorstwo - świetne, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowe; zdjęcia, scenografia, kostiumy, oddanie klimatu epoki - absolutnie mistrzowskie, patrzy się na to z prawdziwą przyjemnością. Gdzieś przeczytałem, że para głównych bohaterów jest bezpłciowa, nie zgadzam się z tym, myślę, że i Ben Whishaw i Abbie Cornish zrobili po prostu to, co do nich należało - tu nie było miejsca na fajerwerki, mieli sprawić, że uwierzę w ich uczucie i im się to udało, więc mission accomplished :). Niech się wam jednak nie wydaje, że to film nastawiony tylko na melancholię i odczuwanie wraz z zakochanymi - w końcu od czego ma się bohaterów drugoplanowych ? Tu szczególne pochwały dla Paula Schneidera (gra Browna - przyjaciela Johna Keatsa), każde jego pojawienie się wnosiło wiele ożywienia. Cóż tu można więcej pisać ? "Jaśniejsza od gwiazd" to dobry film, szczególnie wart polecenia miłośnikom romantycznej poezji, któremu jednak dosyć daleko do wirtuozerii. Po prostu przyjemne kino, formalnie na najwyższym poziomie, jedyne czego mu brakuje to pewnego rodzaju iskry, czegoś co mogłoby sprawić, że targałby widzem tak "Fortepian".

  Patrząc na to co napisałem dochodzę do jednego pytania - jak się ma to wszystko do twierdzenia, że Jane Campion jest jedną z najwybitniejszych reżyserek światowego kina ? Obstaję przy nim i myślę, że się to nigdy nie zmieni, bo Pani reżyser jest we współczesnym kinie zjawiskiem. Ona jako jedyna potrafiła sprawić, że ja, zwykle stroniący od "kobiecego kina", potrafiłem jakiś czas temu zanurzyć się w nim bez opamiętania i przy każdej kolejnej jej produkcji, nieważne, mniej czy bardziej udanej, powracałem do tego świata z niekłamaną przyjemnością. Dlatego właśnie bardzo się ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że tegoroczna OFF PLUS CAMERA będzie w tak dużym stopniu właśnie jej poświęcona, w końcu są tacy twórcy, którzy nieważne co zrobią, i tak będziemy to chcieli koniecznie zobaczyć - dla mnie i dla wielu innych, takim kimś jest właśnie Jane Campion. Polecam gorąco bliższe zapoznanie się z jej filmografią każdemu kto jeszcze tego nie zrobił.

[Och, ale się zrobiłem sentymentalny pod koniec, tylko łezki brakuje :P]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz