"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

sobota, 24 kwietnia 2010

Filmowa offensywa #1

  Tym razem będzie nieco inaczej niż zwykle - brak klasycznej recenzji, bo chciałbym się skupić na wydarzeniu, które z niemałymi problemami trwa w Krakowie od poniedziałku, czyli na OFF PLUS CAMERZE'10, a mówiąc po ludzku: 3. Festiwalu Kina Niezależnego. Wprawdzie nie mogę powiedzieć, że uczestniczę w nim w chociaż zadowalającym mnie stopniu - nie pozwalają na to ani czas, ani ograniczony budżet - ale parę ciekawych rzeczy, którymi chciałbym się z Wami podzielić udało mi się osobiście odnotować (resztę natomiast uzupełniam powoli na poza festiwalowych, wewnątrz-mieszkaniowych pokazach :D). Jak pewnie zauważyli co bystrzejsi czytelnicy, tytuł notki ma numerek - znaczy, że tego typu wpisów będzie więcej, kiedy się pojawią to Bóg raczy wiedzieć, ale postaram się, żeby do końca przyszłego tygodnia temat był zamknięty.
[Zanim przejdę do sedna, jeszcze jedna very important message: kino niezależne to nie jest kino amatorskie, owszem w jego nurt zalicza się także "dzieła" typu 'wziąłem telefon, skrzyknąłem kumpli i zrobiliśmy film', ale tutaj mówimy o w pełni profesjonalnych produkcjach, często z udziałem wielkich gwiazd światowego kina, różniących się od, tzw. mainstreamu tylko tym, że są niekomercyjne, tworzone z myślą o wąskim gronie odbiorców (niektórzy mówią wręcz o 'widzu festiwalowym'), rzadko trafiają do szerszej dystrybucji i zwykle powstają tylko dzięki pasji i wytrwałości swoich twórców. Przepraszam za ten wtręt, ale już kilka osób musiałem uświadamiać, że OFF PLUS CAMERA nie jest konkursem filmów nakręconych telefonem komórkowym (choć paradoksalnie, taka kategoria też jest w programie ;).]


  Zacząć trzeba od tego, że tegoroczny festiwal przypomina walkę organizatorów z wiatrakami. Najpierw, z powodu żałoby narodowej trzeba go było przesunąć o 3 dni, przez co musieli zrezygnować z kilku punktów programu (m.in. premiery 'Ondine'), a następnie przez najsłynniejszy ostatnimi czasy wulkan na świecie, do Krakowa nie dostało się, lub dostało z dużym opóźnieniem wielu zaproszonych gości, co oznaczało kolejne odwołane seanse, spotkania, warsztaty, itd. Tym sposobem tydzień, który miał być jednym z największych kulturalnych wydarzeń tego roku w Polsce zamienił się w rozpaczliwą walkę by zostało z niego chociaż coś naprawdę godnego zapamiętania. Ciężko było (w sumie to ciągle jest), ale myślę, że się udało.

   Najlepszym przykładem tego chaosu była ceremonia otwarcia festiwalu. Mieli na niej być, m.in. Zbigniew Preisner, John Cooper, Mike Figgis, Lili Taylor, Thomas Vinterberg, Colin Farrell, Alicja Bachleda-Curuś i wielu innych. Z tego grona przybył tylko pierwszy z wymienionych i do tego jeszcze oświadczył, że jury będzie musiało obradować za pomocą video konferencji, bo niestety reszta nie dotrze na miejsce... Cóż, żal się robi po prostu. Jednak, jak się wkrótce przekonacie, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pierwotnie ceremonię otwarcia miała uświetnić premiera wspomnianego już 'Ondine' (jak dla mnie cokolwiek kontrowersyjny wybór, bo nie jestem przekonany czy można ten film nazwać kinem niezależnym, ale czego się nie robi dla gwiazd :), lecz jako, że nic z tego nie wyszło, kołem ratunkowym została już stoprocentowo niezależna produkcja "Dobre serce". Muszę przyznać, że poza tym, że jest to film Dagura Kari, twórcy "Noi Albinoi" czy "Zakochani widzą słonie", nie wiedziałem o nim nic, więc szedłem do kina zupełnie w ciemno. Okazało się, że wybór tego akurat obrazu, był strzałem w dziesiątkę organizatorów. Najlepszym tego dowodem zachowanie publiczności po projekcji, kiedy to wszyscy zaczęli spontanicznie bić brawo, mimo, że w sumie nie było komu, bo twórców na sali zabrakło :) Czemu tak dobrze przyjęto film, który o ile się dobrze orientuję, nie ma jednoznacznie pozytywnych recenzji ? Myślę, że zadecydowało bijące od niego "ciepło", tak różne od tego jakie znamy z produkcji familijnych, a jednak pozostające w myślach jeszcze długo po projekcji. Nie ma tu wielu wzruszających scen, nie ma chwytających za serce momentów, humor jest głównie gorzki, ironiczny, momentami czarny, ale podany w taki sposób, że czujemy się lekko i przyjemnie :). Naprawdę, nie przypominam sobie kiedy ostatnio równie często i głośno śmiałem się w kinie. Mimo, że "Dobremu sercu" daleko do powszechnie pojmowanej komedii (lepsze będzie tu określenie komediodramat), to co rusz jakaś scena wywoływała salwy śmiechu na widowni. Taki też, wydaje mi się głównie cel przyświecał reżyserowi, gdyż film ma dosyć nietypową formę narracji - nie jest ciągła, mimo, że obraca się cały czas wśród tych samych bohaterów, ale ma charakter krótkich nowelek. Ogląda się to jakby kilkanaście krótkometrażówek naraz. Głównie są one obliczone na rozbawienie widza (rewelacyjna scena z brokułem ;), ale przeplatają się z nimi także poważniejsze, które pchają całą akcję do nieuchronnego końca. Ten koniec to właściwie jedyny element, o którym mogę powiedzieć, że mi się nie podobał. Nie chodzi już nawet o to, że zakończenie robi się oczywiste po kilkunastu minutach, ale po prostu nie pasuje do całości. Ma się wrażenie, że reżyser na siłę próbuje wepchnąć oglądającemu w głowę jakieś ważne przesłanie, jakby bez pouczającego morału nie można opowiedzieć ciekawej historii. Dla mnie było to strasznie łopatologiczne i nieco zepsuło odbiór całości, ale oczywiście mogę się mylić, najlepiej samemu się przekonać - wczoraj była ogólnokrajowa premiera. Polecam serdecznie, bo mimo kilku niedociągnięć, to naprawdę kawał świetnego kina, okraszonego znakomitym aktorstwem (Brian Cox!), bardzo soczystymi dialogami (nie dla wrażliwych uszu) i najwyższej klasy humorem.

Po pierwszym dniu i filmie, który zupełnie dla mnie niespodziewanie okazał się być podnoszącym na duchu, przyszedł czas na tym razem już zaplanowane umartwienie się, czyli pokaz "Samotnego mężczyzny" Toma Forda (nie, to nie zmyłka, to ten Tom Ford). Obraz ten, pokazywany w sekcji "Odkrycia" wzbudził moją uwagę głównie ze względu na obsadę, której przewodzi nominowany za tę rolę do Oscara Colin Firth. Oprócz niego oglądamy jescze m.in. Julianne Moore i Matthew Goode'a, a więc bezsensem jest tu mówić o jakimś amatorstwie (to tak a propos tego wtrętu na początku). Klimat tu w pewnym sensie jest nawet podobny do tego z "Dobrego serca", bo cały czas obraca się w kręgu śmierci i życia, ale podany jest w zupełnie innym sosie. Otóż, bohater Firtha - George, profesor akademicki i homoseksualista, żyje juz kilka miesięcy od śmierci swojego partnera (Goode) i właśnie stwierdza, że ciągnięcie tego dalej nie ma sensu, więc postanawia, że dziś będzie ostatni jego dzień. Temat poważny, więc reżyser podszedł do niego z dużym respektem. Nie oznacza to bynajmniej, że oglądając ten film mamy się czuć jak na pogrzebie - jasne, nie jest to komedia, ale już od początku otrzymujemy sygnały, że nie mamy również do czynienia z tragedią. Jak się bowiem okaże, "Samotny mężczyzna" to obraz piękny w swojej prostocie i głęboko zapadający w pamięć. Pierwsze, dlatego, że najbanalniejszymi środkami opowiada o rzeczach trudnych, twórcy nie korzystają z fajerwerków wizualnych, dialogi są oszczędne, wszystko rozgrywa się w pojedynczych gestach i symbolach. Drugie, bo film ten nie daje o sobie zapomnieć - są tu sceny genialne (George dowiadujący się o śmierci Jima, spotkanie z Charlotte), są obrazy, których do dziś nie mogę wyrzucić z pamięci (ciało unoszące się w wodzie), a wszystko to okraszone wprost cudowną, fenomenalną, ach i och ;) muzyką Abla Korzeniowskiego. Wspominałem już o obsadzie i zrobię to jeszcze raz - nie wiem w jaki sposób to działa, ale to już trzecia w ostatnich latach rola homoseksualisty, która jest kreacją wybitną. Przyznaję, Colin Firth nie zalicza się do moich ulubionych aktorów, uważałem, że sprawdza się tylko w rolach sztywnych angielskich dżentelmenów, teraz muszę to zdanie zmienić. George w jego wykonaniu to skała, której kruszenie się obserwowałem przez cały film i aż do ostatnich sekund nie mogłem wyjść z podziwu jak on to robi ? Przecież, nie używa żadnych wyszukanych sztuczek aktorskich, nie wspomaga się techniką, ba, nawet mimika ogranicza się u niego tylko do lekkiego uśmiechu. Mimo, to każde jego przekazane w ten oszczędny sposób uczucie porusza do głębi, każde wypowiedziane zdanie zdaje się potokiem wykrzyczanych słów. Ból jaki nosi w sobie George w magiczny sposób udziela się widzowi, czujemy, że w środku tego bohatera kotłuje się od emocji, choć na zewnątrz uchodzi ich zaledwie kropla. Nie mam pojęcia co zagrał Jeff Bridges, że pokonał Firtha i zdobył Oscara, ale teraz wydaje mi się niemożliwością stworzenie lepszej kreacji. Nasłodziłem dobrze, ale myślę, że było warto. "Samotny mężczyzna" to nie jest film doskonały (w końcu to debiut reżyserski), ale wady nikną gdzieś zaraz po wyjściu z kina, gdy w pamięci zostają już tylko przepiękne, poruszające sceny, których w tej produkcji mnóstwo. Nie jest to ona łatwa w odbiorze, na pewno nie nadaje się "do obiadu", ale jeśli oczekujemy od kina czegoś więcej niż kilkudziesięciu minut rozrywki, to pozycja dla nas idealna. W kinach od 14 maja.

  Cóż rozpisałem się trochę więcej niż planowałem, ale i tak wyszło dosyć zgrabnie. Wybaczcie, jeśli po wstępie oczekiwaliście dokładnej relacji z ceremonii otwarcia, czy sposztrzeżeń na temat samego festiwalu, ale wydaje mi się, że OFF PLUS CAMERA to ciągle przede wszystkim filmy, dlatego na nich się skupiłem i w następnych notkach też tak będzie (a formy typowej recenzji nie zachowam, bo chcę podkreślić, że to jakaś specjalna okazja :). Kolejna, mam nadzieję już jutro, a w niej sporo o jednej z nielicznych obecnych gwiazd festiwalu, no i oczywiście o jej dziełach :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz