"Sam decydujesz o tym, co uwielbiać"
David Foster Wallace

wtorek, 13 marca 2012

Strasznie klasycznie

  • T.: "Kobieta w czerni" ('The Woman in Black')
  • R.: James Watkins
  • O.: Daniel Radcliffe, Ciarán Hinds, Janet McTeer, Sophie Stuckey, Misha Handley
  • Rok: 2012
  • IMDb: 6.9/10
   Horror, jak zresztą każdy gatunek filmowy miewał na przełomie lat swoje wzloty i upadki - współcześnie zdaje się być raczej bliżej tego drugiego stanu, o czym świadczyć mogą produkowane seryjnie schematyczne i do bólu przewidywalne dziełka o zombie/wampirach/nawiedzonych tudzież innych sympatycznych osobnikach o mniej lub bardziej ludzkiej fizjonomii. Stan ten miejmy nadzieję, nie potrwa zbyt długo i twórcy przypomną sobie, że widza można było, wcale nie tak dawno temu, skutecznie postraszyć bez użycia hektolitrów sztucznej krwi czy fruwających po ekranie części ciała. Z takiego założenia wyszedł zapewne James Watkins, decydując się na ekranizację "Kobiety w czerni" - powieści gotyckiej autorstwa Susan Hill. Z jakim skutkiem ?

  Sprawę trzeba postawić jasno - nowa adaptacja (w 1989 roku powstał film telewizyjny) pod względem fabularnym nie wyróżnia się praktycznie niczym. Rzecz dzieje się pod koniec XIX wieku w Wielkiej Brytanii, młody prawnik imieniem Arthur Kipps dostaje zlecenie uporządkowania spraw niedawno zmarłej klientki, która niezwykłym zbiegiem okoliczności mieszkała sama w wielkiej posiadłości gdzieś na północy kraju, a żeby było jeszcze bardziej zaskakująco, dom przez większą część doby odcięty jest od stałego lądu przez przypływ. Nasz bohater przybywa więc w ten szary, bury i ponury krajobraz, by wypełnić swój zawodowy obowiązek i przekopać się przez tonę papierów... o czymś zapomniałem ? No tak, rzeczona nieruchomość, jak to wszystkie położone na odludziu wiktoriańskie posiadłości mają w zwyczaju, jest nawiedzona przez duchy. Konkretnie jednego ducha, tytułową Kobietę, czyli poprzednią lokatorkę, która ciągle zalega z czynszem w ramach zemsty za śmierć dziecka pozbawia żywota okolicznych młodocianych, co nie przysparza jej zbytniej popularności wśród tubylców. Ku wielkiemu zaskoczeniu widza, Arthur zostaje w całą aferę zaplątany i chcąc nie chcąc musi zacząć wierzyć w duchy.

Sami widzicie, że ani literacki pierwowzór (recenzja), ani jego adaptacja oryginalnością nie grzeszą. Wręcz przeciwnie, historia jest oklepana i znana w przeróżnych wariacjach zarówno czytelnikom jak i widzom. My to wiemy, ale co najważniejsze, wiedział o tym również reżyser, który doskonale zdał sobie sprawę z tego, że ma do czynienia z absolutnie klasyczną ghost-story. Watkins świetnie zrozumiał, że materiał, w oparciu o który ma zrobić film jest zwyczajnie wtórny pod względem fabularnym i zrobił to, co mógł w tej sytuacji najlepszego - największą słabość swojego filmu zamienił w jego największą zaletę. Oczywiście nie jest to zabieg prosty, który każdemu reżyserowi przychodzi tak hop-siup, wielu już było takich, którzy w podobnych próbach polegli, więc tym bardziej Brytyjczykowi za to co zrobił należą się brawa. Może jednak po kolei. "Kobieta w czerni", choć na pierwszy rzut oka wydaje się historią prostą jak konstrukcja cepa, w rzeczywistości jest bardziej przemyślana niż większość wielomilionowych blockbusterów. Reżyser i scenarzystka Jane Goldman (twórczyni skryptów do, m.in. "Kick-Ass" i ostatnich "X-Menów") nie poszli bowiem na łatwiznę i zamiast zrobić kolejny horror jakich dziś wiele, uciekli się do klasyki gatunku i zrobili... horror jakich dziś się już nie robi. Ich film jest najelegantszym tego typu dziełem jakie widziałem od dobrych kilku lat. Owszem, aż roi się tu od klisz fabularnych - stary, zapuszczony dom, bagna, tajemnica, niewyjaśniona śmierć, duch, nieprzychylni mieszkańcy, itp., ale wszystkie one zostały wykorzystane w sposób całkowicie świadomy i usprawiedliwiony. Nic tu nie dzieje się przypadkowo, nie ma elementów zbędnych czy atrakcyjnych wizualnie, ale bezsensownych z punktu widzenia scenariusza. Ze zbioru motywów doskonale znanych każdemu, kto widział w życiu chociaż kilka horrorów, udało się twórcom upleść fabułę, która dostarcza zaskakująco przyjemnej rozrywki. Zarówno na poziomie samej opowiadanej historii, która choć przewidywalna, potrafi autentycznie wciągnąć, jak i wtedy, gdy oprócz przeżywania losów bohatera, zajmiemy się odnajdywaniem kolejnych, poukrywanych w najciemniejszych zakamarkach tej produkcji nawiązań do klasyki gatunku. Muszę przyznać, że nieszczególnie przepadam za upychaniem w filmach tego typu odwołań, ale chyba jeszcze nigdy odkrywanie ich nie sprawiało mi takiej przyjemności. Tym bardziej, że reżyser wyraźnie zaprasza widza do tej zabawy, dając od początku do zrozumienia, że jego filmu nie należy traktować zbyt poważnie (zwróćcie uwagę na tylko pozornie tandetną scenę z dziewczynkami), ale pozwolić się ponieść własnej filmowej wyobraźni, bo ta ma w tym przypadku naprawdę wielkie pole do popisu.

Horror jest jednak na tyle specyficznym gatunkiem, że choćby nawet posiadał najlepszy z możliwych scenariuszy, to bez spełnienia jednego prostego warunku i tak zostanie uznany za niewypał. Musi straszyć. Tylko tyle, a może raczej aż tyle, bo z tym wzbudzaniem lęku bywa we współczesnych dreszczowcach różnie. Jak to jednak zostało napisane akapit wyżej, "Kobieta w czerni" pod wieloma względami różni się od dzisiejszych przedstawicieli kina grozy, nie inaczej jest i tutaj. Najistotniejsza odmienność polega na stylu w jakim reżyser stara się widza przerazić - wspomniałem, że film Watkinsa można określić mianem elegancki i pod tym względem widać to doskonale. W całym, ponad półtoragodzinnym obrazie uświadczymy tylko śladową ilość krwi (w dodatku jakoś tak nieprzekonująco wygląda) o innych płynach ustrojowych czy wnętrznościach w ogóle nie wspominając. Twórcy "Kobiety" zupełnie wykluczyli ze swojego filmu elementy, zdawałoby się, horrorowi absolutnie niezbędne, w ich miejsce wstawiając sztuczki stare jak świat, że wymienię tylko skrzypiące drzwi/okna/cokolwiek, momentalnie przyspieszającą kamerę, niepokojącą muzykę, osnuwającą wszystko mgłę, itd. Absolutnie nic nowego, wszystko tak czytelne, że można przewidzieć z dokładnością do pojedynczego ujęcia, w którym momencie trzeba będzie podskoczyć ze strachu. Brzmi nieciekawie ? Tak, po przeczytaniu podobnych w tonie recenzji, przed seansem byłem zupełnie spokojny i wyluzowany - wszystko zmieniało się w jego trakcie, gdy i owszem, bez problemu odnajdywałem kolejne zgrane i przetestowane wielokrotnie metody straszenia, co z tego jednak skoro włos się jeżył, a żołądek wykonywał fikołki dokładnie wtedy, gdy twórcy sobie to założyli ? Jasne, odczuwanie lęku to sprawa bardzo subiektywna i to, co wystarczało, żeby wywołać gęsią skórkę u mnie na Was może nie zrobić żadnego wrażenia, ale mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że reżyser zrobił wszystko, by ten pożądany efekt wywołać u każdego z nas i sądząc po reakcji widowni (wypełniona prawie po brzegi), udało mu się to nie tylko w moim przypadku.

Z całego straszenia wyszłyby jednak nici gdyby Watkins nie zadbał o każdy detal w swoim filmie - znów wracam do tego, jak bardzo przemyślana i elegancka jest to produkcja. Wszystko tutaj, od pięknych i niepokojących jednocześnie krajobrazów (zdjęcia kręcono w Iver Heath na południu Wielkiej Brytanii), poprzez staranną charakteryzację (tu się troszkę przyczepię, trupi makijaż zdawał się być nieco zbyt obficie nałożony :P) aż po niesamowicie szczegółowe dekoracje, pracuje przy budowie atmosfery stopniowego napięcia, by w odpowiednim momencie eksplodować ze zwielokrotnioną siłą. Od strony technicznej "Kobieta w czerni" jest arcydziełem, a na to, czego dokonali scenografowie by oddać wygląd i atmosferę nawiedzonej posiadłości, po prostu brakuje słów. Wiktoriański dom już z zewnątrz robi świetne wrażenie, ale dopiero po wejściu do środka dostrzegamy tytaniczną pracę jaka została wykonana przy jego ożywianiu. Dbałość o detal jest niewiarygodna - gabinet, salon, pokój dziecięcy (oklaski!), wszystko to dosłownie pożerałem wzrokiem a i tak nie byłem w stanie zaspokoić apetytu. Z ucztą wizualną znakomicie koresponduje wirtuozeria specjalistów od efektów dźwiękowych - każdy ruch bohatera możemy śledzić obydwoma zmysłami, wszystko odpowiednio skrzypi i trzeszczy a gdy przychodzi do przerażających momentów atakowani jesteśmy serią kakofonicznych hałasów, o których nie zapomina się jeszcze długo po wyjściu z kina. Przy takich atrakcjach wręcz zbędna wydawałaby się obecność ścieżki dźwiękowej, ale nie, nic bardziej mylnego. Ta nie tylko jest ale idealnie dopełnia resztę zaserwowanych już atrakcji, raz studząc napięcie, innym razem je potęgując, a czasem wodząc widza na manowce, ale nigdy nie pozwalając przestać pracować jego wyobraźni. Trudno się jednak takiemu stanowi rzeczy dziwić skoro za muzykę odpowiadał świetny fachowiec od niepokojących dźwięków - Marco Beltrami, którego soundtrack po raz kolejny sprawdza się równie dobrze z obrazem, jak i bez.

Wreszcie dochodzę do momentu, na który zapewne wielu czekało - jak wypadł Harry Potter ? Daniel Radcliffe, bo oczywiście o nim mowa, tym filmem rozpoczyna swoją zapewne długą i według wielu, skazaną na niepowodzenie, drogę ku wyjściu z szuflady z napisem "grał chudzielca w okularach". Jak wypada jest więc kwestią bardzo ważną, jednakże niekoniecznie dla samej "Kobiety w czerni". Rzecz w tym, że mimo wszystkich opisanych powyżej zalet filmu, Watkinsowi nie udało się uniknąć jednej, ale jakże istotnej pułapki, którą sam na siebie zastawił - tak bardzo skupił się na obudowaniu swojej produkcji odpowiednimi konwencjami i uatrakcyjnieniu jej pod względem technicznym, że w konsekwencji zapomniał o... bohaterach. Szczególnie o najważniejszym z nich. Arthur Kipps, bo o nim oczywiście mowa, staje się mimowolną ofiarą perfekcjonizmu reżysera, który koncentrując się na przerażeniu widza, nie dość uwagi poświęcił temu, który całą opowieść ciągnie do przodu. Młody prawnik jest bowiem postacią nie wzbudzającą w oglądającym absolutnie żadnych, głębszych uczuć. Ani szczególnie sympatyczny, ani za bardzo nie interesujący, o słowie "intrygujący" nawet nie wspominam. Chociaż scenariusz podsuwa nam kolejne fakty z życia bohatera, prawdopodobnie w zamyśle mające rzucić na niego jakieś światło, pozostajemy na te informacje obojętni. W przypadku takiego filmu to jednak spora wada - jak emocjonować się tym, co przytrafia się Arthurowi, skoro jego los jest mi, najogólniej mówiąc, obojętny ? W tej sytuacji nie do końca można obiektywnie ocenić umiejętności aktorskie Radcliffe'a. Scenariusz ogranicza bowiem jego rolę do minimum - przez większą część filmu po prostu snuje się po planie z błędnym spojrzeniem, gdzieś tam unosi się nutka tęsknoty za pozostawionym w domu synem (swoją drogą, wygląda mimo wszystko trochę za młodo jak na ojca czterolatka :P) i to byłoby w zasadzie wszystko, co było tu do zagrania. Młody gwiazdor zostaje właściwie wbrew własnej woli sprowadzony do roli kolejnego elementu wypieszczonej scenografii, przez którą jest wyraźnie przytłoczony i w starciu z którą, nie ma najmniejszych szans. Chociaż są momenty, gdy udaje mu się w postać Arthura wlać nieco ekspresji (końcówka), to po seansie z jego kreacji nie zostaje w pamięci nawet ślad. Dlatego też z rzetelną oceną umiejętności Radcliffe'a należy jeszcze trochę poczekać. Inni pojawiający się tu odtwórcy są paradoksalnie w lepszej sytuacji od niego, bo ich role zostały pomniejszone do absolutnego minimum, przez co nie są zmuszani do konfrontacji własnych umiejętności z realizacyjnym przepychem, z czego aktor takiego formatu jak Ciarán Hinds korzysta do woli, kreując postać Daily'ego na najciekawszą w filmie. Swoje dorzuca też Janet McTeer jako jego żona, tu można jednak znów mieć pewne zastrzeżenia do scenariusza, który jej bohaterkę zdaje się traktować nieco zbyt instrumentalnie, ale to już chyba czepianie się z mojej strony.

  Wyszło zdecydowanie więcej niż planowałem, czym sam jestem nieco zaskoczony, bo po wyjściu z kina odczucia miałem typu: fajnie było, ale w sumie to nie ma o czym mówić. W pewnym sensie taki właśnie jest film Watkinsa - bardzo satysfakcjonujący w odbiorze, ale nie pozostawiający po sobie jakiegoś głębszego śladu. Z drugiej strony, czy coś takiego jest w tym przypadku konieczne ? Przed seansem myśl, że współczesny horror mógłby posłużyć do wyższego celu niż specyficzna rozrywka w ogóle nie przyszła mi do głowy. Poszedłem, żeby dać się przestraszyć. Zyskałem znacznie więcej. Nie tylko dreszczyk na plecach, ale również niezapomniane wrażenia i co by nie mówić, ciekawą historię, która może do kanonu gatunku nie wejdzie, ale w piękny sposób udowadnia, że czasem wystarczy pogrzebać w sprawdzonych schematach i dostosować je do własnych potrzeb, by osiągnąć więcej niż za pomocą wymuszonej oryginalności i efekciarstwa - w końcu, czy kogoś trzeba jeszcze przekonywać, że najbardziej lubimy to, co już widzieliśmy ?
  • Ocena: 7/10
  • W skrócie: Wtórny niekoniecznie zły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz